Przystanek Kanada odcinek V: Lgnie swój do swego (Birds Of A Feather).
Neil Young średnio był usatysfakcjonowany swoim debiutem. Bo całość bardzo oszlifowano w studio, bo muzycy sesyjni zagrali w sposób bardzo profesjonalny, dokładny, ale pozbawiony spontaniczności – a na swobodzie, luzie wykonawczym bardzo Neilowi zależało. Zaczął więc rozglądać się za stałym zespołem akompaniującym – niekoniecznie złożonym z muzyków-wirtuozów, bardziej z ludzi lubiących i potrafiących grać spontanicznie, nawet jeżeli oznaczałoby to pewien chaos, niedokładności i wpadki.
W pierwszej kolejności zaczął rozglądać się za zespołem The Rockets. Poznał się z nimi jeszcze za czasów klubowych występów Buffalo Springfield, potem miał okazję pojamować z nimi na żywo w sierpniu 1968, gdy Buffalo Springfield – wtedy już uznana marka na kalifornijskim rynku muzycznym – przeszło do historii.
The Rockets nie mieli nic przeciwko występom jako akompaniatorzy Younga. Neil – czy ze Springfield, czy w mniejszym stopniu solo – wyrobił sobie już pewną markę, tymczasem oni – choć mieli na koncie debiutancki album i pewną popularność – o choćby Youngowej popularności mogli na razie jedynie pomarzyć. I panowie zgodzili się na propozycję Neila.
Zgodzili się, choć nie wszyscy: gitarzyści Leon i Bobby Whitsellowie grzecznie odmówili, a w formule Youngowego grania nie do końca odnajdował się skrzypek Bobby Notkoff, ostatecznie – jedynie okazyjny akompaniator zespołu. Za to gitarzysta Danny Whitten, basista Billy Talbot i perkusista Ralph Molina zgodzili się na związek z Youngiem – po zmianie szyldu. Drugi solowy album Younga sygnowali wspólnie, jako Neil Young & Crazy Horse – tak bowiem Neil przechrzcił The Rockets.
Podstawową zasadą podczas sesji – w sumie dwa tygodnie w studio, między styczniem a marcem 1969 – była spontaniczność i surowość. Co zresztą aprobował David Briggs, wybrany przez Neila na współproducenta płyty: brzmienie ma być jak najbardziej organiczne, żywe, naturalne. Dodajmy do tego świetną formę twórczą Neila – który od czasu debiutu jeszcze rozwinął się kompozytorsko – i… Panie i panowie – oto „Everybody Knows This Is Nowhere”. Bez przesady – jedna z rockowych płyt wszechczasów.
Zaczyna się od trzęsienia ziemi. Mocny gitarowy riff, surowe brzmienie, rozpychający się basista, pewna aluzja do stylu Cream – tak w samym riffie, jak i w sposobie współpracy instrumentalistów, do tego całość osadzona na zgrabnej melodii – i mamy Youngowy klasyk: „Cinnamon Girl”. Jedną z najsłynniejszych kompozycji Neila. Równie dobrze wypada utwór tytułowy: zgrabna piosenka o całkiem chwytliwej melodii (zwłaszcza w zwrotkach) połączonej z solidnym riffem i zbiorowymi partiami wokalnymi. Dodajmy do tego charakterystyczne dla Younga ciągotki folkowo-country’owe – czy to balladach: ozdobionej partią skrzypiec Notkoffa „Running Dry” i w minorowej, powolnej, oszczędnie zagranej balladzie „Round & Round” z gościnnym udziałem wokalistki Robin Lane, czy w country-rockowym „The Losing End”.
Najważniejszymi kompozycjami na płycie są jednak dwa długie utwory, wieńczące poszczególne strony czarnej płyty (i poprzedzone wymienionymi wyżej balladami): „Down By The River” i „Cowgirl In The Sand”. Obydwie (tak jak „Cinnamon Girl”) Young napisał, gdy leżał w łózku z prawie 40-stopniową gorączką. Obydwie są, w istocie, dość prostymi formalnie bluesowo-rockowymi kompozycjami spontanicznie rozwiniętymi przez Crazy Horse w trampoliny do zespołowego jamowania. To już jest klasyczny Neil Young: z przybrudzonym, pełnym zgrzytów i sprzęgnięć brzmieniem gitar, z ciągnącymi się w nieskończoność gitarowymi solówkami – oszczędnymi, pozbawionymi technicznej wirtuozerii, stawiającymi na feeling, na nastrój, na groove; i z kryjącymi się pod tym wszystkim zgrabnymi, zapamiętywalnymi melodiami. To już jest ten sposób grania, to brzmienie, które już niedługo będzie inspirować całe rzesze muzyków – choćby całe to flanelowe towarzystwo z okolic Seattle. Dodajmy do tego swobodę i luz wykonawczy – nie brakuje tu lekkich potknięć, niedokładności, w jamowanie chwilami wkrada się chaos – ale to nieważne, dokładnie tak ma być. Dzięki temu powstaje cholernie szczera, czysta, prawdziwa rockowa muzyka, która po 43 latach od premiery nie zestarzała się ani trochę. Która wciąż brzmi świeżo i pięknie.
Co było dalej? Swoisty taniec godowy ze strony byłego kompana z Buffalo Springfield, jego nowego zespołu i managementu, co w efekcie zaowocuje powstaniem dość efemerycznego składu muzyków, który nagra jedną płytę wybitną, a po wielu latach – jeszcze dwie, słabsze. Ale o tym już za tydzień w odcinku VI: Marzenia, podstępy i wyszukane rozrywki (Dreams, Schemes And Putting Greens).