W języku angielskim „harvest moon” to pełnia Księżyca około 23 września – początku astronomicznej jesieni. A więc, skoro jesień się zaczyna – powitajmy ją „Harvest Moon”.
Po chaotycznej dekadzie lat 80., w lata 90. Neil Young wszedł wspaniale. Najpierw, jeszcze w 1989, „Freedom”, po niej „Ragged Glory”, koncertowy „Weld” i szalona płytka „Arc” – potężna porcja gitarowego jazgotu, czadu, sprzężeń. Po takiej porcji ciężkiego grania Young postanowił odpocząć. Wyruszył na skromną, kameralną trasę, na której prezentował publiczności zestaw nowych piosenek – w oszczędnym opracowaniu, na gitarę, banjo, czasem fortepian. Ten zestaw, nagrany w studio ze starymi znajomymi: zmarłym niedawno Benem Keithem, Kennym Buttreyem, Timem Drummondem, Spoonerem Oldhamem ukrywającymi się pod nazwą The Stray Gators, wypełnił „Harvest Moon” (jedno nagranie – „Natural Beauty” – zamieszczono w wersji bezpośrednio z koncertu).
Jeśli ktoś spodziewa się gitarowych szaleństw, sprzężeń, jazgotów – na pewno się rozczaruje. Płyta nie tylko tytułem nawiązuje do wcześniejszego o dwadzieścia lat „Harvest” – country rockowej perły. Podobne jest też brzmienie: gitara, banjo, gitara pedal steel, fortepian, organy, subtelna sekcja, czasem skrzypki… Nastrój jest już nieco inny. „Harvest” nagrywał wchodzący w dojrzałe życie 26-latek – „Harvest Moon” jest dziełem 46-latka, który wiele już doświadczył i niejedną bolesną lekcję od życia zaliczył.
Nastrój tej płyty jest wyraźnie refleksyjny, minorowy, nostalgiczny. W „You And Me”, “Such A Woman” i utworze tytułowym Young składa hołd ukochanej żonie. “Natural Beauty” i “War Of Man” skupiają się na niszczeniu środowiska naturalnego przez człowieka. “Unknown Legend” to historia kelnerki z przydrożnego baru, wspominającej dawne czasy, gdy z błyskiem w oku przemierzała Amerykę na Harleyu. W “One Of These Days” Young wspomina dawnych, rozsianych po całym świecie przyjaciół, z którymi rozdzielił go los...
Nie jest to płyta bez wad; country'owy “Old King” (poświęcony wiernemu psu Neila) bez większego bólu można by z niej wyrzucić, bo nic nie wnosi i jest najsłabszym punktem albumu. Dla równowagi, długie, majestatyczne, finałowe “Natural Beauty” z uroczymi kobiecymi chórkami (w tym utworze Astrid Young, siostra Neila – oprócz niej na płycie słychać też m.in. Nicolette Larson i Lindę Ronstadt) to jedna z najbardziej udanych kompozycji Younga w latach 90. Na złotą jesień – bardzo klimatyczna płyta.