Przystanek Kanada odcinek XXI: Alter ego (Altered Egos).
Gdy „Re-Ac-Tor” trafił na rynek, Neil Young pracował już nad nowym albumem. Pracę rozpoczął w takim składzie, jak poprzednim razem: on plus Crazy Horse. Brzmieniowo też była to muzyka zbliżona do poprzedniej płyty: taki nieco łagodniejszy niż zazwyczaj, crazyhorse’owy rock.
W sumie, brzmienie i skład miały być tym elementem, który połączy dwa różne rozdziały w karierze Neila. Bo „Re-Ac-Tor” zamknął trwający ponad dekadę okres współpracy z wytwórnią Reprise. Younga szybko przechwycił David Geffen. I nowy album miał już zostać wydany pod szyldem Geffen Records.
Jak sami zainteresowani zeznają, płyta została w sumie ukończona. A nawet półtorej płyty, bo równolegle z rockowym graniem Neil przygotowywał spokojniejszy, (jeszcze) lżejszy w odbiorze, „wakacyjny” album. Wtedy Neil Young wszedł w posiadanie dwóch nowych zabawek: synclaviera (muzycznego komputera, odtwarzającego zaprogramowane wcześniej, bardzo nawet złożone partie muzyczne) i vocodera (przetwarzającego zwykłe partie wokalne w dowolny, nawet skrajnie odjechany sposób). I nagle elektronika kompletnie zafascynowała Younga. Sporo zarejestrowanych przez Crazy Horse partii po prostu wykasował, resztę obudował elektroniką, programowanymi rytmami automatu perkusyjnego i przepuszczonym przez przeróżne cyfrowe efekty śpiewem. Na pierwszej od kilku lat trasie koncertowej zaprezentował zupełnie nowy image, swoiste futurystyczne alter ego Neila Younga (krótko obcięty włos, modne okulary i ciuchy z syntetycznych włókien…) – w zgodzie zresztą z okładką płyty. Do tego zaprosił paru starych znajomych, z którymi ukończył pracę (sam też m.in. wziął do ręki gitarę basową).
Jeden z kompanów był dość oczywistym wyborem: Nils Lofgren przynajmniej w sporej części podzielał Youngowe zainteresowanie elektroniką i nowymi brzmieniami. Wybór nowego basisty był już mniej oczywisty. Co prawda jeszcze w połowie lat 60. Bruce Palmer wiernie podążał za Neilem, gdzie tylko tegoż oczy poniosły, tym niemniej w dużo większym od swego kompana stopniu uległ fascynacji różnymi specyfikami poszerzającymi świadomość. Choć na koncertach z reguły spisywał się bez zarzutu, poza sceną na ogół łaził naćpany jak Marit Bjoergen na trasie, co skończyło się dlań kilkukrotnym przymusowym odstawieniem za kanadyjską stronę granicy przez amerykańskie władze. Neil zgodził się go wziąć do zespołu, gdy Palmer solennie przysiągł, że narkotyczne odjazdy ma już za sobą. Jak się jednak okazało, Bruce już nie brał, za to pił jak sikorka (tyle ile sam ważył)*. I po pewnym czasie Neil był zmuszony wyrzucić go z zespołu. Palmer dość szybko wrócił, gdy obiecał, że nie tknie alkoholu (słowa dotrzymał). Sześć kompozycji, nad którymi pracę rozpoczął jeszcze z Crazy Horse, plus trzy z „wakacyjnego” albumu i… Trzy dni przed końcem roku 1982 album zatytułowany „Trans” trafił na rynek.
Ze wszystkich albumów Neila Younga ten jest zdecydowanie najdziwniejszy. Choć zdarzają się tu utwory o jak najbardziej konwencjonalnym, żywym, organicznym brzmieniu – dominuje elektroniczny rock. Syntezatory, monotonny beat automatu perkusyjnego, śpiew przepuszczony przez vocoder, chwilami wręcz niezrozumiały (jak sam Neil wspominał, inspiracją były dlań próby komunikacji z ciężko chorym synem, próbującym się komunikować z otoczeniem poprzez niezrozumiałe gaworzenie).
Otwierająca cały album “Little Thing Called Love” jeszcze nie zapowiada niczego niezwykłego: w sumie jest to po prostu zgrabna, całkiem udana rockowa piosenka o jak najbardziej naturalnym brzmieniu. Ale już „Computer Age” zaskakuje całkowicie: monotonny puls automatu perkusyjnego, syntezatorowe płaszczyzny brzmieniowe, śpiew Neila przepuszczony przez vocoder… Całość tak od strony brzmienia, jak i melodyki i konstrukcji utworu (powracające co i rusz krótkie zdania przepuszczone przez elektroniczne efekty) brzmi mocno kraftwerkowsko. Na sam koniec pojawia się jeszcze odrobinę nieco knopflerowskiej gitary… W „We R In Control” lodowato brzmiącej „przemowie” wszechobecnych i nadzorujących wszystkie możliwe instytucje komputerów towarzyszy zderzenie dość prostej elektroniki z gitarowymi dodatkami. Całkiem interesująco wypada ciepły „Transformer Man”, z ładną, pastelową elektroniką i zgrabnie zharmonizowanymi z nią partiami wokalnymi (oczywiście przepuszczonymi przez różne elektroniczne zabawki). Dosyć „youngowo” wypada „Computer Cowboy”, gdzie obok perkusyjnych automatów i vocodera sporo miejsca zostawiono dla całkiem zgrabnie stopionej z elektronicznymi brzmieniami gitary. W „Hold On To Your Love” Neil odstawia na chwilę na bok vocoder, tyle że sama kompozycja jest niestety banalna. Podobnie niestety wypada 8-minutowe „Sample And Hold”: tą kompozycję spokojnie można było skończyć po jakichś czterech minutach, trwa dwa razy tyle**. Po elektronicznej przeróbce znanego jeszcze z Buffalo Springfield „Mr.Soul” – całkiem akceptowalnej, acz nic zaskakującego niestety nie wnoszącej – mamy godny Younga grande finale. „Like An Inca” to najdłuższy i najlepszy fragment płyty. Z fajną, „miękką”, knopflerowską w nastroju partią gitary (sam główny motyw przywodzi na myśl „Sultans Of Swing”). Z nadającymi kolor perkusjonaliami. Z żywą sekcją rytmiczną. Bardzo ładnie, bez pośpiechu sobie płynie przed siebie przez prawie dziesięć minut. Mógłby w sumie jeszcze drugie tyle.
Przedziwna to płyta. Zupełnie nie youngowska. Szalony, odważny eksperyment, który… Właśnie – w sumie, niestety, nie do końca się powiódł. Nowe brzmienia jak nowe brzmienia – te wszystkie plastykowe zabawki może by się i obroniły, tyle że same kompozycje są w dużej części takie sobie, mocno jak na Neila Younga przeciętne. Trochę szkoda, bo taki „Transformer Man” mimo wszystko robi całkiem dobre wrażenie – głównie dlatego, że ma toto sensowną melodię, dość zgrabnie żeni elektroniczne szaty z sensowną treścią. W sumie otrzymaliśmy album jako całość taki sobie, przeciętny, nudnawy, którego ocenę dość wyraźnie zawyża finałowe „Like An Inca”.
Co było dalej? Elektronika dość szybko przejadła się Youngowi. Za to postanowił po raz kolejny pokłonić się amerykańskiej tradycji muzycznej, tym razem w dużo większym stopniu niż wcześniej. Davidowi Geffenowi niespecjalnie się to spodobało, a co było dalej – o tym w odcinku XXII: Proszę zapiąć pasy (Full Upright Position).