Od kilku lat, gdy zasłużeni weterani wydają nową płytę, lepiej nastawiać się na rozczarowanie. Przykładów, gdy dawni Wielcy robią wszystko, by rozmienić swoją legendę na drobne, jest całe mnóstwo. VDGG, Yes, Pink Floyd… Nie brakuje na szczęście takich, którzy nawet w szóstej czy siódmej dekadzie żywota potrafią ciągle stworzyć coś interesującego: Ian Anderson czy Rush nagrywają płyty może niewybitne, ale na pewno udane i nie przynoszące im wstydu (a taki Wayne Shorter potrafi nagrać bardzo dobrą płytę nawet z ósemką z przodu). Podobnie Jeff Lynne.
Z perspektywy kilku dekad widać, że swoistą cezurą dla Jeffa okazał się październik 1988 i ukazanie się pierwszej płyty Braciszków. W porównaniu z „Balance Of Power”, ta płyta była prawie zupełnym przeciwieństwem ostatniego (wtedy) albumu Orkiestry: pełna naturalnych, ciepłych brzmień, z elektroniką przesuniętą w tło, nie narzucającą się, dopełniającą całości – jedynym, co łączyło te dwa dzieła, był talent Lynne’a do tworzenia eleganckich, beatlesowskich melodii. Z perspektywy czasu widać, jak ważne dla Lynne’a było Traveling Wilburys – porzucenie technologicznych nowinek, supernowoczesnych brzmień i potężnej produkcji na rzecz kameralności, naturalności, subtelności, powrót do korzeni, do brzmień, na jakich Jeff się wychował, do lat 50. i 60.. Z tego wyrósł najbardziej niedoceniony, niezrozumiany album ELO – „Zoom”: płyta brzmieniowo również mocno odległa od wcześniejszych albumów sygnowanych nazwą Orkiestry, stonowana, ciepła, nostalgiczna, wbrew futurystycznej szacie graficznej zamierzenie staromodna, jakby pochodząca sprzed paru dekad i tylko lekko podrasowana nowoczesnymi produkcyjnymi sztuczkami. Choć zdziwieniu i niezrozumieniu fanów można się dziwić: wszak takie brzmienia, taką muzykę zapowiadał już wcześniejszy o dekadę „Armchair Theatre”, solowy debiut Jeffa, brakujące ogniwo ewolucji, jakiej uległo spojrzenie na muzykę, jakiej uległa twórczość Lynne’a między „Balance Of Power” a „Zoom”. (Aż się prosi, żeby gdzieś w tym łańcuchu dorzucić jeszcze współpracę z Beatlesami nad „Anthology”…). Naturalnym ogniwem w tej ewolucji jawi się też „Long Wave” – zbiór standardów rock’n’rollowych i musicalowych z lat 50., płyta ciekawa, a również niedoceniona i niezrozumiana. A tymczasem był to po prostu kolejny krok Lynne’a w procesie powrotu do korzeni, do muzyki, jakiej młody Jeffrey słuchał wieczorami w salonie ciasnego mieszkania gdzieś wśród zamglonych, szarych ulic i starych domów Shard End…
Do promocji „Alone In The Universe” wybrano „When I Was A Boy” – i trudno o lepszy zwiastun tej płyty. I tekstowo, i muzycznie mamy tu znów nostalgiczny powrót do przeszłości, do smutnych, szarych, biednych przedmieść Birmingham niedługo po II wojnie światowej – i do młodego chłopaka, który wieczorami marzy, żeby grać na gitarze, żeby kiedyś zostać gwiazdą… I muzyka – ciepła, niespieszna melodia, bardzo beatlesowski śpiew Jeffa, eleganckie gitarowe wstawki – od pierwszych chwil było wiadomo: to dalszy ciąg łańcucha. Logiczna kontynuacja „Zoom” – a może raczej: synteza „Zoom” i „Long Wave”. Stąd może i ten nietypowy szyld: Jeff Lynne’s ELO. Jakby danie słuchaczom do zrozumienia, że jeśli szukają tu kolejnego „Out Of The Blue”, mogą się rozczarować. Że to już inne czasy, inna Orkiestra. Inny Jeff Lynne. Co zresztą można było usłyszeć na "Mr. Blue Sky", zbiorze klasycznych przebojów ELO w nowych wersjach - bardziej intymnych, oszczędnych, (nomen omen) kameralnych.
Znów pojawia się słynny latający spodek, tytuł, okładka i rysunek w książeczce przywodzą na myśl arcydzieło z roku 1977 właśnie – ale to nieco zwodnicze. Dużo lepiej tą płytę podsumowuje zdjęcie w środku książeczki: Jeff podczas nagrywania w swojej rezydencji w Beverly Hills, przed staromodnym mikrofonem, do tego klasyczny zestaw perkusyjny, organy elektryczne, parę gitar, na półkach – książki i płyty. Co znamienne, są tam widoczni Wilburysi, jest Tom Petty, są płyty Fab Four i książki o nich – ale Orkiestra jest raptem reprezentowana przez jedną, wciśniętą gdzieś z boku płytę. Jest też wielki syntezator Yamaha – podobny do tego, na którym Tandy grał choćby na teledysku do „Last Train To London” – ale on też jest odłożony, odstawiony na bok. Dominują klasyczne instrumenty, gitary akustyczne, Gibson Les Paul, fortepian, organy…
„Alone In The Universe” to płyta, która ani na chwilę nie zaskakuje słuchacza. Mamy tu dokładnie to, czego po Jeffie AD 2015 mogliśmy się spodziewać: zbiór zwięzłych, eleganckich, ciepłych, melodyjnych, zaaranżowanych z dużym smakiem i wyczuciem piosenek, wyrastających z ducha lat 50. i 60., z ery rock’n’rolla, orbisonowskiego wyszukanego, wyrafinowanego popu i Beatlesów. I tak sobie płyną te piosenki jedna po drugiej. O „Alone In The Universe” już było. Lekko taneczny rytm i bluesowe naleciałości ożywiają bardzo beatlesowskie w wyrazie “Love And Rain”, do tego wokalne partie Jeffa świetnie uzupełnia tu jego córka. Nienachalnie przebojowa, dynamiczna „Dirty To The Bone” przywołuje ducha Wilburysów w nieco tylko nowocześniejszej szacie brzmieniowej, podobnie jak żywy rock’n’roll „Ain’t It A Drag”, jakby wprost z Liverpoolu pierwszej połowy lat 60. We „When The Night Comes” Lynne nieco kombinuje z rytmem, sięgając po lekko bujający puls wywiedziony z reggae. Do tego efektowne, iście beatlesowskie partie wokalne imponujące zwłaszcza w „All My Life” (choć leniwy „I’m Leaving You” wiele mu w tej kategorii nie ustępuje). No i finał płyty: najpierw „One Step At A Time”, jakby pochodzący z czasów „Discovery” czy „Secret Messages” (po unowocześnieniu i rozbudowanie brzmienia pasowałby do tamtych płyt doskonale), znów z wokalnymi popisami Laury Lynne, i na finał podniosły utwór tytułowy jako żywo przywodzący na myśl „Out Of The Blue” czy „Time”.
Ech, żeby wszyscy rockowi weterani nagrywali takie płyty… Jeff Lynne zrobił po prostu to, co w muzyce popularnej najważniejsze: napisał paręnaście (wersja japońska zawiera parę dodatkowych utworów) udanych, melodyjnych, zwięzłych piosenek, dopracował je przez kilkanaście miesięcy w studio, fajnie je zaaranżował, ze smakiem wyprodukował. I tyle. Bez nie wiadomo jakich deklaracji, pretensji, bez sztucznie nadętej otoczki w rodzaju nieszczęsnego „Endless River”. Bo czego więcej trzeba? A tak, przydałaby się jednak wiolonczela. Trochę jej brakuje. Ale poza tym – powstała płyta, która świata może nie podbije, superprzebojów też z niej się raczej nie wykroi, ale do której będzie się chętnie wracać. I która (na chwilę obecną) zamyka dorobek ELO w sposób jak najbardziej godny: pięknym powrotem do korzeni, do początków muzycznej przygody Jeffa Lynne’a. Historia zatoczyła koło: po międzygwiezdnych podróżach szef ELO wrócił tam, gdzie zaczynał, skąd się muzycznie wywodzi. Może nie będzie to moja płyta roku, ale jak na razie „Alone In The Universe” miejsce na podium ma.