Dwaj chłopcy w sklepie z muzycznymi zabawkami albo rockowi czarownicy. Meat Loaf, Jim Steinman oraz “Bat Out Of Hell”
37 milionów sprzedanych jak dotąd egzemplarzy płyty oraz 343 miejsce na liście 500 albumów wszechczasów wg “Rolling Stone” to całkiem niezły wynik, godzien zestawienia z takimi osiągnięciami jak “The Dark Side Of The Moon” czy “Thriller”. Jeśli dodatkowo osiąga go człowiek, który wówczas nie tylko nie pisał własnych piosenek i nie grał na żadnym instrumencie, ale również był przede wszystkim aktorem (co prawda z doświadczeniem w takich produkcjach jak “Hair” czy “Rocky Horror Picture Show”) opowieść robi się jeszcze ciekawsza.
Marvin Lee Aday, który do historii rock and rolla przeszedł pod mianem Meat Loaf mógł nie posiadać umiejętności kompozytora ani instrumentalisty, miał jednak trzy rzeczy, które predestynowały go do gigantycznego sukcesu w show-businessie. Po pierwsze – wspaniały, niemalże operowy głos. Po drugie – niepowtarzalny wizerunek, w którym absolutnie nie rockowa tusza stawała się atutem i współtworzyła sceniczną charyzmę wokalisty. Po trzecie – genialnego aranżera i nadwornego kompozytora w osobie Jima Steinmana. Te elementy mogły dać prawdziwie wybuchowy rezultat. I tak też się stało, gdyż wydany w 1977 roku “Bat Out Of Hell” to bezkompromisowy zastrzyk adrenaliny, muzycznej euforii i rockowego romantyzmu. To jednocześnie świadectwo na to, czym może, w rękach odpowiednich ludzi, stać się sławetna “ściana dźwięku”. I w końcu – dowód na to, że pop również posiada swoich czarowników. Albowiem do stworzenia dzieła, które w ogromnej mierze opiera się na bombastycznej przesadzie, kliszach i absolutnym przeroście formy nad treścią, a jednocześnie jest niezaprzeczalnie jednym z klasycznych momentów i milowych kamieni w historii rocka, potrzeba chyba nadprzyrodzonych umiejętności.
“Bat Out Of Hell” to nieustanna eksplozja dźwiękowych wrażeń. Wydaje się, że wszystkiego jest tu aż w nadmiarze. Rozbuchane, pędzące na łeb na szyję w przód kompozycje o dynamice wezbranej rzeki, miażdżące słuchacza narastającymi i mnożącymi się ścianami dźwięku – oto jest dzieło Jima Steinmana. Bez jego geniuszu – tak ekstrawaganckiego, że nieustannie balansującego na granicy kiczu i pretensjonalności, żywiącego się jednocześnie spuścizną Wagnera, Spectora i Springsteena jak i dziecięcym uwielbieniem do błyskotek i tandety – nie byłoby tej płyty. Temu stylowi Steinman pozostawał wierny przez całe życie, czego świadectwem są chociażby ponadczasowe hity pop późniejszych dekad, które napisał dla Bonnie Tyler (“Total Eclipse Of My Heart”) czy Celine Dion (“It’s All Coming Back To Me Now”). Na “Bat Out Of Hell” potrafił zaś, niewątpliwie z pomocą czuwającego nad całością produkcji i wykonującego partie gitarowe Todda Rundgrena, obdarzyć te ciągnące się w nieskończoność barokowe kompozycje prawdziwie rockowym pazurem.
Każdy element tego dwuznacznego stylu, tego co bywało później określane mianem “rocka wagnerowskiego” można odnaleźć już w pierwszym, tytułowym utworze. To prawie dziesięć minut nieustannej muzycznej orgii, za nic mającej sobie poczucie przyzwoitości i kompozycyjnej klarowności. Fortepianowe pasaże uderzające z mocą ulewy, galopująca perkusja i czysta moc gitar, wszystko mknące wydałoby się bez końca i tworzące genialny akompaniament (bo w żadnej mierze nie pasuje tu dezawuujące określenie “tło”) dla Meat Loafa, który z pasją i bijącą z każdego słowa szczerością wciąga słuchacza w opowieść. Opowieść wydawałoby się bzdurną i kiczowatą a jednak w niezwykły sposób uwzniośloną. Słuchając tego epickiego dzieła nie zastanawiamy się nad tym, że w pewnym sensie jest ono oparta na zabiegu “damy jeszcze jeden refren, tym razem wykrzyczany przez chór a potem jeszcze podkręcimy tempo”. Wystarczy, że Meat Loaf śpiewa fragment Oh baby you’re the only thing in this whole world/ That’s pure and good and right/And wherever you are and wherever you go/There’s always gonna be some light w taki sposób jakby zdradzał najgłębiej skrywaną życiową prawdę. Nieprzypadkowo ten sam Meat Loaf wystąpił wcześniej w kultowym filmie “Rocky Horror Picture Show”, gdzie wcielił się w rolę szalonego rockmana wpadającego na scenę na motorze (to zresztą motyw powtarzający się w wielu jego późniejszych teledyskach) i śpiewającego “Hot Patootie – Bless My Soul”. Tak jak w filmie, tak i tu jest on wcieleniem żywiołowości i energii, uciekającym przed brzaskiem, gotycko-wampirycznym nietoperzem-straceńcem.
Niemalże lustrzanym odbiciem “Nietoperza” jest zamykające płytę “For Crying Out Loud”, piosenka, której udała się trudna sztuka bycia jednocześnie poruszającą i po prostu piękną jak i – przyznajmy – napuszoną i aranżacyjnie “przerysowaną”. Od delikatnego wstępu, przez część środkową gdy fortepian niemalże eksploduje emocjami a głos Meat Loafa jasno pokazuje czym jest prawdziwa rock-opera, przez kulminację, gdzie puszczają wszelkie tamy a z głośników pędzi orkiestrowe tsunami aż po żarliwe wyliczenie przejawów miłosnego oddania (For taking and for giving, and for playing the game/For praying for my future In the days that remain), słuchamy urzeczeni i oniemiali. Wierzymy Steinmanowi i Meat Loafowi bez żadnych zastrzeżeń, nie przejmując się kliszowością i eskapizmem tekstów, wyświechtanymi metaforami oraz bezkompromisową bombastycznością muzyki. Tu nie chodzi o refleksję. Dwóm artystom udało się dokonać czegoś niezwykłego. W formie trzeszczącej od przesytu siebie samej odnaleźli tę pierwotną, magnetyczną moc rock and rolla, którą odbiera się emocjami, która przynosi czysty dreszcz ekscytacji. Ta sama moc sprawia, że teoretycznie rzewne “Two Out Of Three Ain’t Bad” potrafi chwycić za gardło nawet przy tak banalnych linijkach jak chociażby I remember how she left me on a stormy night. Meat Loaf, który ze swoim głosem potrafił wówczas zrobić wszystko (co przepłacił zresztą czasową jego utratą w późniejszym okresie) przenosi zamierzenia swego kompozytora w krainę dźwięków w niezwykły sposób. Jest dekadencki i hedonistyczny w “You Took The Words Right Out Of My Mouth” albo “All Rewed Up With No Place To Go”, gniewny i mroczny w “Bat Out Of Hell”, zaś w “For Crying Out Loud” po prostu wyśpiewuje samego siebie. Jeśli Steinman był przy tworzeniu tej płyty mózgiem, to Marvin Lee Aday stanowił jej serce.
Ten album, ma jeszcze jednego bohatera. Na pierwszoplanowego instrumentalistę wyrasta Roy Bittan. Człowiek, który nadał tak niezwykły, niepowtarzalny rys albumom Bruce’a Springsteena przechodzi tu samego siebie. Jego fortepianowe partie, które napędzają i decydują o obliczu całej płyty to rockowy barok, Wagner ery pop, ale jednocześnie – wbite w klawiaturę niczym gwoździe emocje. Nawet tak kompozycyjnie prostej balladzie jak “Heaven Can Wait” Bittan przydaje szlachetności i piękna. A subtelna, chwytająca za serce partia otwierająca “Two Out Of Three Ain’t Bad”? Nie da się ukryć, że dla pianisty, który dosłużył się przydomka “Professor”, praca wykonana na “Bat Out Of Hell” była habilitacją.
Nie oczekujcie od piosenek zawartych na tej płycie, że powiedzą Wam jak żyć, że zogniskują się w nich jakiekolwiek problemy społeczne czy filozoficzne. W sferze tekstowej nietoperz ucieka z piekła rzeczywistości w obłoki romantyzmu i sensualizmu. Zaczyna swoją drogę, wyrwawszy się z ciała (“Bat Out Of Hell”), kończy zaś dramatycznym wyznaniem nieskończonej miłości (“For Crying Out Loud”). Po drodze czekają go opowieści o wakacyjnym romansie (“You Took The Words Out Of My Mouth”) czy nie do końca bezkonfliktowym cielesnym zbliżeniu w samochodzie (“Paradise By The Dashboard Light”). W tym również leży – z pewnością manipulatorski, ale któryż artysta nie jest w pewnym ensie manipulatorem – geniusz Steinmana, że tak zwyczajnym i banalnym historiom potrafi nadać posmak wzniosłości i – powtórzmy to jeszcze raz – romantyzmu. Wsłuchajmy się chociaż w ten cudowny refren “Paradise By The Dashboard Light” gdzie tytułowa część wyposażenia samochodu urasta do rozmiarów i znaczenia wręcz mitologicznego. Tak, to prawda, ta płyta cała opiera się na ciągłym patosie, ale w dziwny sposób w ogóle to nie przeszkadza.
Nie oznacza to jednak, że w podstawowym wymiarze semiotycznym napisane przez Steinmana teksty to nic więcej niż stek pretensjonalnych banałów i klisz. Są tu bowiem fragmenty doskonale świadczące o grze, jaką twórcy albumu podejmowali ze słuchaczem. Ot, chociażby dialog między wilkołakiem (w tej roli sam Steinman) a dziewczyną otwierający “You Took The Word Out Of My Mouth”, rodem z horroru klasy D wraz z ostatnią kwestią zamienia się we własną, zamierzoną parodię. Podobnie “Paradise By The Dashboard Light” którego ostatnia część ironicznie puentuje wszystko co zostało powiedziane wcześniej. A w końcu – czymże innym niż ironiczną grą z konwencjami miłosnej ballady jest “Two Out Of Three Ain’t Bad” gdzie podmiot liryczny zapewnia adresatkę, że sytuacja, gdy pragnie jej i potrzebuje, ale nie kocha, jest – z matematycznego punktu widzenia – całkiem dla niej korzystna?
W epoce gdy po obu stronach Atlantyku muzyczny establishment padał pod wściekłym naporem punk-rocka Meat Loaf zadebiutował albumem nieprzyzwoicie odmiennym od tego, co zaczynało być na topie. Zaproponował publiczności kilka kompozycji z który większość trwała grubo ponad pięć minut (to, co było w tym właśnie momencie historycznym prawdziwą herezją, było kolejnym wyznacznikiem stylu Meat Loafa, nierzadko ironicznie puentowanym stwierdzeniami o 6-minutowych utworach w 12-minutowych ciałach), skomplikowanych kompozycyjnie i naszpikowanych ozdobnikami oraz opowiadających o głównie o miłosnych podbojach w niby-mrocznej otoczce. Tej płyty, jako niemieszczącej się w żadnym “normalnym” gatunku rocka, z początku nikt nie chciał wydać. Gdy się w końcu to stało, Marvin Lee Aday i Jim Steinman zostali klasykami samymi dla siebie. To nic, że na późniejszych płytach zdarzało im się tę legendę zmienić we własną karykaturę, gdyż “Bat Out Of Hell” i tak pozostaje dziełem zwyczajnie wielkim.