“A Collection Of Great Dance Songs” był płytą zupełnie poboczną dla członków zespołu. Jedynie David nieco się zaangażował w jej powstawanie; Nick w tym czasie skupiał się na rodzinnych problemach, a Roger wspólnie z Alanem Parkerem przenosił na kinowy ekran treść albumu „The Wall”.
Ponieważ część znanych z albumu kompozycji w filmie pojawiała się w nowych wersjach (np. „Outside The Wall” z dodanym długim orkiestrowym finałem), pojawiało się wyrzucone w ostatniej chwili z płyty „What Shall We Do Now?”, a dodatkowo Roger dopisał nowy utwór – „When The Tigers Broke Free”, o śmierci swojego ojca pod Anzio – pojawiła się koncepcja wydania albumu ze ścieżką dźwiękową filmu. Płyta miała się nazywać „Spare Bricks”.
Wtedy admirał Jorge Anaya przekonał pełniącego obowiązki prezydenta Argentyny Leopoldo Galtieriego do zajęcia położonych na południowym Atlantyku Falklandów. Gdy 2 kwietnia 1982 argentyńskie wojsko wylądowało na wyspach – rozpoczęła się długa seria politycznych nacisków i negocjacji. Ostatecznie, 25 kwietnia na wyspach wylądowali brytyjscy żołnierze. Rozpoczęła się wojna o Falklandy.
Dla Rogera Watersa było to spełnienie sennego koszmaru: na jego oczach, z dnia na dzień, wybuchł zbrojny konflikt, niecałe sześć tygodni walk przypłaciło życiem 907 osób. 907 osób takich jak jego ojciec. Do „Tigers…” Roger dopisał kilka nowych utworów, całość uzupełniając kompozycjami, które odrzucono w czasie wstępnej pracy nad „The Wall”. I zaczęły się sesje.
Trwały długo, pół roku, w ośmiu różnych studiach w całej Wielkiej Brytanii. I o ile poprzednie albumy powstawały w trudnych lub bardzo trudnych warunkach, tym razem nagrywanie było koszmarem. David i Roger skakali sobie do oczu cały czas (Roger autorytarnie przyniósł do studia zestaw utworów, Gilmour i reszta mieli je tylko nagrać, na co David się nie zgadzał), zaproszony jako pianista i aranżer Michael Kamen średnio sobie radził jako mediator, Nick trzymał się przezornie na uboczu. Płyta ostatecznie ukazała się w pierwszym dniu wiosny 1983.
„The Final Cut” to jeszcze większe odejście od klasycznego stylu Pink Floyd niż „The Wall”. W poszczególnych utworach muzyka ma na dobrą sprawę rolę tła, które uzupełnia efekty dźwiękowe i potoki tekstu. Głównym bohaterem tekstu jest jedna z postaci „The Wall” – bezwzględny belfer. „The Final Cut” to jego historia: historia byłego żołnierza, który w roku 1945 brał udział w bombardowaniu Drezna, który widział śmierć wielu swoich przyjaciół w wirze okrutnej wojny – i który nie może pogodzić się z tym, że świat nie wyciągnął z okrucieństwa wielkiej wojny żadnych wniosków, który wciąż prze naprzód w pędzie do samozagłady. Który szuka pocieszenia w butelce. Który wyobraża sobie wszystkich szalonych przywódców świata zamkniętych w jednym odizolowanym zakładzie, gdzie można by ich bez skrupułów wymordować. I który nie może pozbyć się przerażającej wizji, że już wkrótce, lada dzień, nuklearna zagłada może ostatecznie zniszczyć ludzkość.
I tylko wielka szkoda, że udanych (może nawet bardziej niż w przypadku „The Wall”) tekstów Roger Waters nie oprawił równie udaną muzyką. Nie ma tu ani jednej pojedynczej kompozycji, która byłaby choćby bardzo dobra – a na każdej, bez wyjątku, wcześniejszej płycie Pink Floyd przynajmniej jeden wybitny utwór był. Z monotonnej, przytłaczająco ponurej mieszaniny tekstu, efektów dźwiękowych i muzyki wyłania się parę wysepek – „Not Now John” (jedyny utwór zaśpiewany przez Gilmoura) to dynamiczny, żwawy fragment rocka, z bardzo dobrą (i wyeksponowaną – co na płycie zdarza się bardzo okazyjnie) partią gitary; kontrastowe, pełne spokoju przełamywanego wybuchami ekspresji „Your Possible Pasts”; krótkie, fajnie się rozwijające wprowadzenie „The Post War Dream” i finałowe, melancholijne epitafium dla ludzkości – „Two Suns In The Sunset”, ładnie zamknięte partią saksofonu. Może jeszcze – z uwagi na nieco wodewilową aranżację – „The Fletcher Memorial Home”. Tyle tylko, że wszystkie te utwory są po prostu na dobrym poziomie; do szczytów „Comfortably Numb”, „Hey You”, „Waiting For The Worms” jest ciągle daleko (wielka, wielka szkoda, że zabrakło bardzo udanego „When The Tigers Broke Free” – pojawił się dopiero na remasterze z 2004). Cała reszta szybko zlewa się w jedną, monotonną całość.
Z jednej strony: konsekwentna, zwarta wypowiedź antywojenna, bardzo dobre, przejmujące teksty i ponury, dołujący nastrój całości, z drugiej – jednak: porażka artystyczna. Ta płyta chyba jednak nie powinna była ukazać się pod szyldem Pink Floyd: z długich, rozbudowanych, nastrojowych partii instrumentalnych, niepowtarzalnej, jedynej w swoim rodzaju gry muzycznych barw, klimatów i nastrojów, tej charakterystycznej dla zespołu dźwiękowej przestrzeni – nie zostało tu już nic. Muzyka została zepchnięta w tło, potraktowana wręcz służebnie wobec tekstów – z dużą szkodą dla całej płyty. Jak się okazało, wnioski z „The Final Cut” wyciągnęli obaj antagoniści – Roger zaczął bardziej przykładać się do muzyki, przestał traktować ją jako jedynie uzupełnienie tekstu (co znajdzie swoje apogeum na niesamowitej płycie „Amused To Death”), a David… No cóż, David wyciągnął wniosek, który już za cztery i pół roku okaże się tym jedynie słusznym: że Pink Floyd dalej w kierunku wytyczonym przez „Animals” i „The Wall” nie mogli dalej podążać. Że „The Wall” okazał się niesamowitym, jednorazowym strzałem w dziesiątkę, jaki po prostu już się nie powtórzy. Czego „The Final Cut” jest doskonałym dowodem.
Płyta trudna, bardzo ponura, ciężka w odbiorze. Zarazem jedna z tych płyt, którą każdy zainteresowany po prostu musi poznać. Choćby w celu wyrobienia sobie własnej opinii.