Syd Barrett sobie poszedł. Z pomocą kolegów, którzy w pewnym momencie mu podziękowali za współpracę. Trzeba było znaleźć kogoś, kto zagra na gitarze - to było w miarę łatwe, panowie zaprosili Davida Gilmoura, zresztą znajomego Barretta. Gorzej, że ktoś musiał się też zabrać za komponowanie - było nie było, znaczną większość materiału na debiut napisał Syd.
Tą rolę przejął Roger Waters. Zresztą na debiutanckiej płycie miał już jeden utwór. Hałaśliwe, kakofoniczne "Take Up Thy Stethoscope And Walk" wyraźnie odróżniało się od jaśniejszych, cieplejszych w wyrazie kompozycji Syda. Podobnie wygląda to na tej płycie: pomijając "Corporal Clegg", utwory Watersa są wyraźnie mroczne, ponure. W otwierającym płytę "Let There Be More Light" nie brakuje znów dysonansów i gitarowych sprzężeń i hałasów, generalnie ta wizja spotkania z istotami pozaziemskimi ma klimat wyraźnie niesamowity. Cieplej wypada pierwsza wielka kompozycja Rogera - tajemnicze, orientalizujące "Set The Controls For The Heart Of The Sun". Jest jeszcze "Corporal Clegg". Kabaretowa, zwariowana piosenka o żołnierzu, który wrócił z wojny bez nogi, ale za to ze znalezionym przypadkiem orderem, w której możemy sobie posłuchać śpiewającego Nicka (dzięki czemu "Spodek" to jedyna płyta zespołu na której wokalnie udziela się cała piątka muzyków), z dodatkiem popisów na kazoo.
Tak jak na debiucie, połowę drugiej strony albumu wypełnia jedna zespołowa kompozycja - w tym przypadku utwór tytułowy. David próbował kiedyś dorabiać do niego ideologię, Nick z kolei twierdził, że to adaptacja dziwnych geometrycznych wzorów, które kiedyś z nudów rysowali wraz z Rogerem. Składa się z czterech części (na płycie nie ma ich tytułów, można je znaleźć w internecie) - "Something Else" to tajemniczy, ponury wstęp, "Syncopated Pandemonium" to szalone popisy perkusji, gitarowych efektów i fortepianowych klasterów, "Storm Signal" to nastrojowy, organowy finał, który w końcowym "Celestial Voices" wzbogacają chóry z melotronu - jeden z nielicznych przypadków, kiedy Rick sięgnął po ten instrument (gra na płycie również na wibrafonie m.in. w "Set The Controls...").
A skoro mowa o Ricku - również się uaktywnił twórczo. Stworzył dwie kompozycje o wspólnym temacie - tęsknoty za latami dzieciństwa. "Remember A Day" to ciepła, beatlesowska piosenka, brzmieniowo z całej płyty chyba najbliższa debiutowi - w muzycznej tkance tej kompozycji sporo jest dziwnych gitarowych dźwięków, efektów slide, odgłosów w tle. Jeszcze lepiej chyba wypada "See-Saw" - bodaj najmniej znany utwór z albumu, urocza, nastrojowa ballada, ładnie wzbogacona wibrafonem i melotronem.
Na finał mamy pożegnanie z Sydem - "Jugband Blues", chaotyczne, odjazdowe nagranie, wzbogacone popisami Orkiestry Dętej Armii Zbawienia. Panowie w pewnym momencie wpadają w totalną, kakofoniczną improwizację - zgodnie z zamysłem twórcy zresztą.
Wraz z tym albumem Pink Floyd wkracza w okres przejściowy. Powoli zaczyna wychodzić z psychodelii, ale jeszcze nie wie, gdzie właściwie chciałby podążyć. Następne kilka płyt będzie dokumentować to poszukiwanie i jego końcowy efekt. Na razie mamy jeszcze chaos poszukiwań, eksperymentowanie z motywami orientalnymi, dziwnymi instrumentami i muzyką awangardową. Całkiem udana, ciekawa, wielobarwna (jak okładka) płyta.