Z australijskim zespołem Hiatus Kaiyote zetknąłem się kiedyś dzięki nieocenionemu Mezzo. Zapowiadali to jako jazz, ale to co wylewało się z głośników, stricte jazzem nie było – nowoczesny soul/r’n’b pomieszany z czym się dało: muzyką latynoską, etniczną, funkiem, rockiem, jazzem… Robiło wrażenie, także dzięki nieszablonowej frontmance – z jednej strony wariackie stroje i makijaż, z drugiej – ma dziewczyna głos, charyzmę, umie się na scenie zachować. Zwracało uwagę, więc gdy tylko wypatrzyłem gdzieś „Choose Your Weapon”, szybko się z nią zapoznałem.
Co proponuje Nai Palm i jej koledzy? Punktem wyjścia jest tenże właśnie nowoczesny soul i to, co obecnie zwie się r’n’b (i nie jest to rhythm ‘n’ blues). Odcedzono zeń to, co dla piszącego te słowa stanowiło główną wadę: monotonię – rytmika jest często rwana, tempo i nastrój potrafi się w sekundę zmienić, do tego nieparzyste rytmy – jest ciekawie. Rozbudowano także warstwę melodyczną: obok różnych programowanych cudeniek pojawia się fortepian zwykły i elektryczny, gitary; do tego Palm dysponuje głosem o bardzo dużych możliwościach – potrafi zanucić jak mała dziewczynka, zbuntowana rockmanka, polecieć soulowo albo zaproponować stylowo jazzową wokalistykę…
“Shaolin Monk Motherfunk” to z jednej strony soulowy śpiew, z drugiej przyjemnie rozbujana melodia, z jeszcze innej – nowoczesna, nerwowa, zelektronizowana rytmika. Cały ten utwór to zwariowany kolaż – ciągle coś się tu zmienia, coś się dzieje, nie dają słuchaczowi chwili wytchnienia. W „Borderline With My Atoms” z jednej strony pojawiają się ciekawie punktujące całość pauzy, z drugiej niemal samba, z trzeciej chwila, gdy Palm śpiewa niemal jak jazzowa diva… „Swamp Thing” zaczyna się wręcz krautrockowo – gitarowe sprzęgi, pulsujący rytm, mocny, wyeksponowany bas i fortepianowe odjazdy… Do tego pięknie się ten utwór rozkręca, nabiera szaleństwa, a Nai może znów popisać się wokalną ekwilibrystyką. A co powiedzieć o zupełnie kontrastowym, leniwym, opartym na łagodnych dźwiękach fortepianu elektrycznego „Fingerprints”? O zaczynającym się jak podany w nieco unowocześnionej szacie jazzowy standard, latynoskim „Jekyll”? O zalatującym nieco wczesnymi płytami Bjork, eterycznym „Prince Minikid”? O „Atari”, w którym nowoczesna, gęsta, nerwowa rytmika zderza się z elektronicznymi dźwiękami jakby rodem z poczciwej Ataryny 65? O nerwowym, odjechanym finale „By Fire”, jakby wprost z Bjorkowego „Post”? O pięknie prowadzonym dźwiękami fortepianu, zaczynającym się jak jazzowy standard, a przechodzącym w czarny neo-soul przełomu tysiącleci, podbitym zakręconą, niepokojąco rwaną rytmiką „Building A Ladder”? Do tego miniaturowe przerywniki – choćby niespokojna, jakby filmowa „Creations Part One” na fortepian elektryczny i perkusjonalia…
Trwa ta płyta 69 minut – i ani na moment nie nuży: jest ciekawie, nieszablonowo, z głową. Zestawiając listę płyt roku, trzeba będzie o Nai Palm i jej kompanach pamiętać.