Piątek [Sobota] z Agronomem – odcinek XXXII.
Do tej płyty Jethro mam dość szczególny stosunek. Był to pierwszy (i w sumie niestety jedyny) album Andersona i spółki, jaki kupiłem „na gorąco” – wiedziałem, kiedy się ukaże, co do dnia, i 23 sierpnia 1999 tak długo koczowałem w sklepie, aż prostokątne pudełko (świeżo wyjęte z dostawy) trafiło do moich rąk. Głównie dlatego, że przez parę wcześniejszych lat katowałem do bólu „Roots To Branches”, album, który do dziś uważam za jedną z najlepszych płyt w całym dorobku Jethro Tull, i liczyłem na coś podobnej skali. I nieco się przeliczyłem, bo „J-Tull Dot Com” nie dorastał niestety poprzedniczce do pięt – co nie znaczy oczywiście, że jest to słaby album. Ale po kolei.
„Dot Com” z całego katalogu Jethro (oprócz poprzedniczki) najbliżej byłoby, paradoksalnie, do „Under Wraps” – tak jak na tamtej płycie, Anderson zaproponował szereg zwięzłych kompozycji o dość prostych, konwencjonalnych strukturach, z których najdłuższa nieco przekraczała pięć minut (co do „A Gift Of Roses”, patrz kilka akapitów niżej) i podobnie jak na „Under Wraps”, osadził teksty w teraźniejszości, inspirując się bieżącymi trendami i problemami (tytułowy utwór traktuje o narastającym wyobcowaniu ludzi w erze Internetu, a „El Nino” o problemach związanych z negatywnym wpływem człowieka na pogodę), kontynuuje też zarysowany na „Roots To Branches” motyw przemijania, starzenia się, nieubłaganego upływu czasu. Otrzymaliśmy album zdecydowanie piosenkowy, pozbawiony rozbudowanych, złożonych formalnie kompozycji w rodzaju pamiętnej „At Last Forever” – i, niestety, pozbawiony również równie doskonałych kompozycji. Co nie znaczy, że utwory wypełniające „Dot Com” to słabizna – na ogół Ian i spółka trzymają bardzo przyzwoity poziom, choć niestety zdarzyło się parę wyjątków.
Sporo tu solidnego, rockowego grania, nierzadko zaglądającego w klasycznie hardrockowe regiony. Już otwierający całość „Spiral” fajnie miesza gitarowe riffowanie z fletowymi popisami – może trochę brakuje czegoś, co zostałoby w pamięci, jakiejś bardziej zapamiętywalnej melodii, ale jest dobrze. Typowo hardrockowy, czadowy riff otwiera „Hunt By Numbers” (to o kocie Iana), do tego należycie stylowe, zachrypnięte Hammondy – tak jednoznacznie hardrockowego kawałka Jethro chyba w dorobku jeszcze nie miało. Do tego ładne solo fletu w finale… Sporo równie czadowego gitarowego grania – kontrastowanego łagodniejszą zwrotką – pojawia się w refrenie „El Nino”; jest w tym utworze coś tajemniczego, niespokojnego, jakiś podskórny niepokój. Do tego „AWOL” zgrabnie łączy efektowne popisy na flecie, klasycznie brzmiące hammondowe partie i niezłe gitarowe dodatki.
Nie brakuje też spokojniejszych chwil. Choćby „Dot Com” – te etniczne wokalizy na początku wprowadzają nastrój jak z Roots, który utrzymuje się przez cały utwór, poza tym kompozycja tytułowa ma akurat całkiem dobrą, zgrabną melodię. „Wicked Windows” ma intrygujący refren, ustawiony jakby w kontrze do całej kompozycji – tu zgrabnie narastająca, prowadzona dynamiczną linią fletu melodia, tu ocierający się chwilami o melorecytację fragment – fajnie się to uzupełnia, zapada w pamięć. W „Far Alaska” ciekawie przeplatają się ze sobą dość surowa gitarowa partia i fletowe popisy, do tego całość ma nieco nostalgiczny klimat. Ta nostalgia ze zdwojoną siłą przebija w „The Dog Ear Years” – tyleż (auto)ironicznym, co nie pozbawionym ciepła spojrzeniu Iana na własną karierę i na miejsce, jakie w latach 90. Jethro Tull zajmował na rockowej scenie (Vintage and classic, or just plain Jurassic – all words to describe me). A jeszcze jest równie nostalgiczny, łączący akustyczne granie z ładnymi partiami Barre’a “A Gift Of Roses” na finał (trwa cztery minuty, potem mamy nieco ciszy i poprzedzony żartobliwą zapowiedzią Iana tytułowy utwór z kolejnej solowej płyty Andersona, „The Secret Language Of Birds” – w latach 90. wykonawcy lubili takie ukryte dodatki na albumach).
Jest na „Dot Com” sporo dobrych kompozycji, ale niestety żadna nie dosięga poziomu poprzedniej płyty, tym razem Ianowi nie udało się skomponować aż tak porywających utworów. Do tego płyta jest dość nierówna, są kompozycje co nieco nijakie – „Black Mambę” ratuje niezły instrumentalny finał, ale „Hot Mango Flush” jest po prostu mocno przeciętne, nie ratują go dość dyskusyjne pomysłu w rodzaju melorecytowanych, jakby inspirowanych rapem partii wokalnych. Do tego instrumentalne miniaturki – same w sobie nie najgorsze, ale nic nie wnoszące do „Dot Com” (w sumie „Nothing @ All” można potraktować jako wstęp do „Wicked Windows”, ale utwór mógłby się bez tej introdukcji obyć). Wyszedł album ciekawy, interesujący, ale jako całość jedynie dobry. Trochę szkoda.
Koniec wieku był dla Iana Andersona mocno pracowity – z jednej strony nowy album Jethro, a już w pół roku później na rynek trafił kolejny album solowy lidera Tull. Więcej o nim – za tydzień.