Piątek z Agronomem – odcinek XIX.
„Walk Into Light”, choć całkiem udana, niespecjalnie przypadła do gustu fanom Jethro Tull. Albo powtórzył się fenomen znany z wielu solowych płyt liderów/muzyków słynnych zespołów: który z was to ten Pink? Album doczołgał się w okolice ósmej dziesiątki list najlepiej sprzedających się płyt. Skoro marka Ian Anderson nie okazała się zbyt dobrym wabikiem – w takim razie kolejne kompozycje, znów w sporej mierze współtworzone przez Petera Johna Vettese’a, obaj panowie nagrywali z pomocą Martina Barre’a (który też wtrącił swoje trzy grosze do kompozycji „Nobody’s Car”) i Davida Pegga, a całość sygnowała nazwa Jethro Tull. „Under Wraps” – jak całość zatytułowano – komercyjnie radziło sobie lepiej niż „Walk Into Light”, natomiast artystycznie…
No cóż – nie da się ukryć: jest to najsłabsza płyta sygnowana przez Jethro Tull. I nie chodzi tu nawet o brzmienie: syntetyczne, zimne, zdecydowanie, wręcz ostentacyjnie nowoczesne. Podobnie brzmiące „Walk Into Light” robiło wszak całkiem dobre wrażenie – ale przede wszystkim dlatego, że była to płyta równa kompozycyjnie, zwarta, pozbawiona słabych punktów. „Under Wraps” natomiast sprawia wrażenie swoistego szkicownika, zbioru pomysłów i koncepcji, z których narodzi się sensowna nowa jakość – tak jak przeciętne „A” zapowiadało bardzo udany „The Broadsword And The Beast”.
Nie zabrakło na „Under Wraps” ciekawych, udanych kompozycji. Choćby „European Legacy”: ciekawie wykorzystana elektronika, wyeksponowana ładna linia gitarowa, fletowe popisy, co nieco kombinowania, zmian tempa i nastroju… Mimo elektronicznego anturażu i popukiwania automatów perkusyjnych, to jest fajny utwór. Tak jak „Tundra”: fajna, podjeżdżająca co nieco Tangerine Dream, utrzymana w dość podniosłym nastroju, z ładnymi partiami gitar uzupełniającymi elektronikę. Mimo chłodnej, elektronicznej szaty brzmieniowej, „Saboteur”, „Nobody’s Car”, „Apogee” czy „Radio Free Moscow” zachowują sporo z klimatu tego bardziej rockowego Jethro, mimo syntezatorów i automatów perkusyjnych duch zespołu ciągle tam gdzieś wychyla łeb. Sporo fajnych pomysłów znalazło się też w „Later That Same Evening” czy „Astronomy”, ale ostatecznie co nieco zabrakło koncepcji, jak je wykorzystać, i same utwory sprawiają wrażenie cośkolwiek niedopieczonych. Do tego bodaj najbardziej udana na płycie, klasycznie jethrotullowa akustyczna miniatura „Under Wraps #2”.
A cała reszta… No cóż – po prostu jest, i tyle. Nawet po wielokrotnym przesłuchaniu trudno coś więcej o tych utworach powiedzieć. „Lap Of Luxury”, „Under Wraps #1”, „Heat”, „Automotive Engineering”… Syntezatory, okazjonalna gitara, charakterystyczny głos Andersona, automaty perkusyjne, chłodne, elektroniczne brzmienie i… tyle. Nie ma zapamiętywalnych melodii, ciekawych pomysłów aranżacyjnych, nastroju, a na pewno gdyby nie głos, nie sposób byłoby wpaść na to, że to Jethro Tull: chwilami te utwory sprawiają wrażenie swoistych szkiców, wstępnych kompozytorskich prób, których jeszcze nie udało się doprowadzić do etapu skończonych kompozycji. Z „Under Wraps” można by wykroić niezłą EP-kę, bo jednak obok sporej ilości zapchajdziur trochę udanych, dobrych utworów się tu znajdzie; jednak jako całość ta płyta to dowód, że Iana Andersona w połowie lat 80. dopadł poważny twórczy kryzys.
Tradycyjnie już Jethro wyruszyli w trasę koncertową (znów z Doanem Perrym w składzie). Ale koncerty nie szły zbyt dobrze: Iana dopadły problemy z głosem. Okazały się na tyle poważne, że szef Tull musiał poddać się operacji, a sam zespół na pewien czas zawiesił działalność.