Tak głupio się przyznać, ale poprzednia płyta Mangrove chyba już na zawsze będzie mi się kojarzyć z wieczorem u Naczelnego i jak się skułem w trzy dupy jego nalewką. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie nawaliłem się tak, żeby zygzakiem do domu wracać. No mniejsza z moimi ekscesami alkoholowymi.
Przede wszystkim Mangrowe był dla mnie przyjemnym zaskoczeniem – tradycyjny prog-rock, bez większych rewolucyjnych zapędów, ale przyrządzony bardzo smacznie. Dałem dziewięć gwiazdek i absolutnie się tego nie wypieram. Ciekaw byłem, jak będzie nowa płyta i czy da radę dorównać „Facing The Sunset”. Nie dała.
Viima, Phideaux, Mangrove, Gargamel – poprzednie albumy tych wykonawców były rewelacyjne, albo znakomite. A teraz… Grzech powiedzieć, że są złe. Są dobre. Po prostu nie dorównują poprzednim. Zdarza się. Poprzeczka była zawieszona wysoko. Ale akurat Mangrove zabrakło stosunkowo najmniej. Chociaż Holendrzy dalej podążają swoją , dobrze wydeptaną (przez innych zresztą) ścieżką. Czyli korzystają z całego dziedzictwa rocka progresywnego. A robią to na tyle inteligentnie, że trudno im zarzucić jakieś wyraźniejsze podobieństwo do poszczególnych wykonawców. Prog-rock w ich wykonaniu jest typowy i przewidywalny do bólu, jak muzyka AC/DC. Ale też jak Pioruny, w tej swojej konsekwencji stylistycznej, trzymają odpowiedni poziom.
Za pierwszym razem bardziej podobały mi się krótsze utwory z drugiej części płyty. Za drugim – dwa dłuższe z początku. Czyli należy założyć, że cała płyta jest dobra. I tego się będę trzymał.
Zawsze uważałem, że taka muzyka znacznie więcej wymaga od artystów niż od słuchaczy. Trzeba trochę sensownych melodii skomponować, potem je odpowiednio zaaranżować. Muszą być ładne solówki gitarowe – jak w „Love And Beyond”, od której ta ballada zaczyna się na dobre. Klawisze muszą być bogato zaaranżowane i ma ich być dużo – we wszystkich utworach. Musi być ballada „pod” zapalniczki – jest znakomita „Love And Beyond”. Trzeba coś przypatetycznić – to mamy utwór tytułowy z odpowiednio podniosłym finałem. W krótszych utworach ma być porządne canto i refren wpadający w ucho – ale akurat na tym albumie takich praktycznie nie ma, może tylko „Reality Fades”. Jeżeli mamy suitę, to słuchacz też musi na czymś ucho zaczepić, nie może być dwudziestu minut pitolenia o niczym – i obie, „Daydreamer’s Nightmare”, oraz „Time Will Tell” wypadają całkiem dobrze – obficie, z barokowym rozmachem. A na koniec mamy „Voyagera”. Zdaje się, że zespół na koniec zostawił nam najbardziej soczystą wisienkę z tortu. Na początku hulają riffy jak u babci Jurajki, ale potem stopniowo wycisza się, staje się coraz spokojniejszy, a zamyka go delikatny gitarowy temat. Pomysł może nie nowy, jednak nie często wykorzystywany. Holendrzy opracowali to znakomicie i chwała im za to.
Może i „Beyond Reality” nie dorównuje „Facing The Sunset”, niecodziennie dostajemy wypłatę, jednak osiem gwiazdek się należy. I do pierwszej dziesiątki moich ulubionych płyt tego roku też się załapie.