Ćwiara minęła AD 1987!
Co prawda pudel metal wymyślili Jankesi, ale dwie najsłynniejsze płyty gatunku nagrali Brytole. Fakt, że obie te grupy już wcześniej odnosiły duże sukcesy na rynku amerykańskim, ale tym razem potrafiły pobić Amerykanów w ich własnej konkurencji, na ich boisku o kilka długości(*). A dokonały tego Def Leppard i Whitesnake, których kariery w tym czasie znalazły się na bardzo ostrym zakręcie. Z zupełnie różnych powodów zresztą.
„Hysterii” to równie dobrze mogłoby nie być i równie dobrze mógłby być to zupełnie inny album. Od początku wszystko było pod górkę. Najpierw muzycy „wykończyli” producenta, „Mutta” Lange’a, który w pewnym momencie miał serdecznie wszystkiego dość i oddalił się w bliżej nieznanym kierunku, aby podreperować swoje nadwątlone siły. Wtedy wybór padł na Todda Rundgrena i Jima Steinmana – wiadomo, jeden wyprodukował, a drugi napisał Nietoperza z Piekła Rodem. Ale w Sylwestra 1984 roku Rick Allen stracił ramię w wypadku samochodowym. Teoretycznie powinien być to koniec jego kariery, jednak koledzy z zespołu kazali mu się nauczyć grać trzema kończynami, a firma Ludwig przygotowała odpowiedni akustyczno-elektroniczny zestaw perkusyjny. Jakiś czas trwało zanim Allen opanował jako tako grę na tym zestawie, ale dopiero po kilku latach mógł grać na nim zupełnie swobodnie. W każdym razie perkusja na „Hysterii” jest „montowana” – znaczy wszystko zagrał Allen, ale potem zrzucono to chyba na Fairlighta, obrobiono, korygując wszelkie nierówności i inne wpadki i tak to na płytę poszło. Trzeba przyznać, że reszta zespołu zachowała się w stosunku do Allena bardzo lojalnie. Aż nielogicznie lojalnie. Szansa, że będzie to znowu pełnowartościowy bębniarz była bardziej niż znikoma. Poza tym zawsze istniało ryzyko, że jeśli się zawiesi karierę na gwoździu na kilka lat, to nie będzie już do czego wracać. Mimo wielkiego sukcesu „Pyromanii”, Def Leppard było cały czas kapelą na dorobku. Ale zaryzykowali, poczekali na kumpla. I zostało im to wynagrodzone. Jednak management cały czas pracował, podrzucając do mediów kolejne informacje z obozu grupy – że Allen ma nową perkusję, że uczy się na niej grać, że będzie nowa płyta, że się nagrywa i że niedługo się ukaże. W międzyczasie Lange doszedł do siebie i uznał, że może znowu zająć się produkcją.
Na pierwszy ogień poszło „Animal” (w Europie, bo w USA, Australii i Kanadzie było to „Woman”). Wszyscy byli bardzo ciekawi, jak to będzie grał metalowy zespół z jednorękim perkusistą. Na pewno kilku osobom buźki się wydłużyły, jak usłyszeli wspomnianego Zwierzaka, a pewnie wydłużyły im się jeszcze bardziej, kiedy posłuchali całej płyty. Nawet jak na bardzo liberalny metalowy standard lat osiemdziesiątych, Def Leppard brzmiało bardzo mało metalowo, albo nawet w ogóle. Co wcale nie przeszkodziło „Hysterii” i wszelkim z niej singlom wejść w listy przebojów jak nóż w masło – sześć na siedem punktowało w pierwszej dwudziestce Bilboardu, a pięć – w pierwszej dwudziestce w Wielkiej Brytanii. Ostatni, „Rocket” wydano w styczniu 1989 roku – czyli prawie półtorej roku po wydaniu dużej płyty.
Co było powodem tak niesłychanego sukcesu tego krążka – po pierwsze sama muzyka, bo jeśli ma się siedem singli z longa, które hulają po hit-paradach jak chcą, to jest tak zwana kopalnia przebojów. Czyli ktoś miał ewidentnie zwyżkę formy twórczej. Po drugie Def Leppard trafili z odpowiednią muzyką w odpowiedni czas – apogeum popularności pudel-metalu. Po trzecie „Hysteria” to w zasadzie już metal nie jest. Nawet nie chodzi o kwestie brzmienia, bo „Turbo” wypada pod tym względem jeszcze bardziej popowo. Tu chodzi o samą muzykę – to nie metal, to jest glam. Taki podrasowany glam lat osiemdziesiątych. Weźmy na przykład „Don’t Shoot Shotgun” – toż to Sweet. I właśnie głównie takie rzeczy znajdziemy na „Hysterii”. Zarzut? W życiu. Glam rocka bardzo lubię. Zestaw największych hitów Slade chyba na stałe mam już „przyspawany” do mojego playerka, to muzyka mojej bardzo wczesnej, przedszkolnej i wczesnoszkolnej młodości. A „Hysteria” to jakby kwintesencja glamu – ma być rockowo i przebojowo, no i jest. Dlatego ta płyta jest dobra, bo jest to zestaw świetnych rockowych, przebojowych numerów, a reszta to już nie ma znaczenia. Metale się trochę krzywili, ale po dwóch głębszych już im się podobało. Poza tym podobało się to też płci pięknej i łatwiej było znaleźć wspólny temat. Same plusy. Nie znam też nikogo, kto nie lubiłby tej płyty wtedy i nie pozostałby mu sentyment do tej muzyki i teraz. Co ciekawe zdarzają się też i młodsze osobniki, którym się ten album podoba, chociaż jest starszy od nich.
Oczywiście, „Hysteria” nie jest płytą, któryby przecierała nowe muzyczne szlaki, ale jest to cholernie dobrze zrobiony kawał rozrywkowego rocka, ale tak cholernie dobrze, że stał się klasykiem.
(*) – wiem, Bon Jovi, ale moim zdaniem to nie jest za bardzo pudel, raczej AOR, bardziej są to spadkobiercy Boston i Foreigner, niż Kiss i Angel.