Miałem ochotę na początku zacytować cały pierwszy akapit recenzji Mariusza Danielaka. Chyba jednak bez przesady. Zawsze można sobie kliknąć na odpowiednią ikonkę i za kilka sekund przeczytać wspomniany fragment. Miałem zamiar go zacytować, bo w 80-90 procentach zgadzam się z tym co Mariusz tam o Riverside napisał.
Natomiast moja ocena samej płyty jest diametralnie inna. Moim zdaniem nie jest nawet tyle warta, co kawałek plastiku na którym ją wytłoczono. Riversajdom ten album tragicznie nie wyszedł. Wszystko zawiodło Oprócz produkcji nie działa na niej kompletnie nic. Zresztą – produkcja, no i co z tego. To jakby powiedzieć, że ktoś co prawda pisze głupoty, ale ma ładny charakter pisma. Marny argument do obronienia całości. This record is totally FUGAZI.
Z dziewięciu utworów chyba tylko trzy można uznać za w miarę poprawne. “Rainbow Box” – niezły riff, grunge’owy klimat, a wokale w refrenie jak Eddie Veddera – przypomina to Pearl Jam w wakacyjnej formie, po roztrenowaniu. “Schizophrenic Prayer” jest zupełnie dobry, trochę mantrowy, do tego ładna ballada “Through The Other Side”. Reszta powinna być milczeniem. Ale nie jest. Pozostało ponad czterdzieści minut materiału ponoć muzycznego.
Miłe złego początki, czyli pierwsze dwie – trzy minuty “Beyond The Eyelids”. Wstęp zachęcający, co z tego , że oparty na maksymalnie oklepanym patencie, wykorzystanym na tuzinach płyt. Umiejętnie zastosowany zadziała zawsze. Nagle jebut, jebut - średni riff, z tych najbardziej “nierdzewnych”, znanych już od wielu lat. Ale zaraz wszystko wraca do normy i jest dobrze jest dopóki się Duda nie odezwie. A potem to już wszystko zaczyna się rozłazić i tracić związek ze sobą. Dotyczy to zresztą pozostałych utworów. No może nie wszystkich, bo wybrany na singiel “02 Panic Room” ma zwartą strukturę, jest dość dynamiczny, ale ma zbyt czerstwą melodię, żeby go uznać za bardziej udany. Zwykle jest tak – to co śpiewa Duda sobie (zresztą zapomina się to kilka sekund po tym jak wybrzmi jego głos), muzyka sobie, bez związku. Jakieś luźne muzyczne fragmenty , posklejane ze sobą na chybił trafił. Same w sobie niczym się nie wyróżniają, robią wrażenie samych wstępów, lub interludiów. Plumkanie klawiszy, mydlenie gitar. Wychodzi z tego coś chaotycznego, pozbawionego wyrazu i zupełnie podobnego do tego, co było dwa numery wcześniej. Melodie? Nie stwierdza się. Przynajmniej takich , które warto zapamiętać. Nawet w najlepszych momentach ta płyta osiąga poziom ledwie poprawny. Trudno na czymkolwiek ucho zawiesić. Dzisiaj rano dokonałem decydującego odsłuchu tej płytki – uczciwie, z discmana - w drodze do pracy - słuchawki na uszy i bez zajmowania się czymkolwiek. I powiem Wam, że utwierdziłem się w przekonaniu, że to jednak nędza - takie same wątłe melodie, taki sam brak polotu, emocji, takie same rozwiązania aranżacyjne - taka sama nuda i od czasu do czasu przewija się taki sam riff gitarowy - Przechodni Riff Prog-metylowy Dży-Dży. Do tego wszystko zalatuje Porcupajami w sposób niegodny. Jak to ma być płyta Riverside to ja poproszę o Riverside, a nie marne naśladownictwo Wilsona & co.
Kuźwa , Kapała - jak chcesz pioseneczki , to se kup płytkę z disco-polo. Nie kuźwa , ja po prostu chcę żeby był zaznaczony jakiś wyraźnym muzyczny temat, jako kręgosłup utworu, a nie pitolenie o siedmiu zbójach. W Mechanikach Destrukcji Magmy (choćby) jest znacznie więcej muzycznego ładu, sensu i melodii niż w kompozycjach z nowego krążka Riverside. Wokalnie też tragedia. Z tego co wiem Mariusz Duda ma bardzo dobrze rozwinięty aparat gębowo-gardłowy, ale co z tego, jeżeli znowu mamy kolejnego smutno zawodzącego, bezjajecznego śpiewaka, słaniającego się przy mikrofonie. Może by go do niego przywiązać, bo się przewróci z powodu anemii i słabości? Żeby jeszcze głosu nie miał – ale przecież ma! I go marnuje – do Dudy idealnie pasuje nowotestamentowa przypowieść o talentach. A Duda to jest ten sługa , który dostał na końcu opieprz od swojego pana. Ja wiem, że Steven Wilson jest ważną postacią we współczesnym prog-rocku, ale to nie jest powód, żeby jak banda innych kopistów śpiewać jak on! Wilson tak śpiewa, bo nie ma głosu, a jakoś musi się produkować przed mikrofonem , więc musiał wymyślić coś sensownego, bo by cegłówki poleciały z publiczności.
Dość łatwo zlokalizować miejsce Riverside na muzycznej mapie. Nie jest to zespół eksplorujący nowe obszary muzyczne, ani na cal nie wychylają się poza dość dobrze określone ramy. Porusza się po ścieżkach znanych i uczęszczanych dosyć gromadnie. Połączenie H-Marillionu, Anathemy i gilmourowskiego Pink Floyd nie było szczytem muzycznej awangangardy. Podobne dźwięki gra multum wykonawców i Riverside wypłynęli nie dlatego, ze zaproponowali coś szczególnie oryginalnego i nowatorskiego, tylko dlatego, że debiutancki “Out of Myself” zawierał całą masę materiału bardzo dobrego muzycznie.
Będę ostatnim , który postawiłby krzyżyk na zespole, ale jeszcze kilka takich “uduchowionych” i “ambitnych” płyt, to sobie na to zapracują. Nie da się zastąpić muzyki “klymatami”. Zdaje się , że zespół o tym zapomniał.
Oceniłbym to na mniej więcej 5 - ale to nie są oceny dla Riverside - wszystko poniżej oceny dobrej to dno, syf, kiła i poruta - dam kuźwa 2 gwiazdki i kopa. Zawiodłem się na tej nowej płycie okrutnie.