To niesamowite, ale jeszcze nigdy tak długo nie trzeba było czekać na album Riverside z premierowym materiałem. Gdy zerknie się na rok wydania Wasteland, wychodzi… pół dekady. Jednak koncertówka i kompilacja oraz intensywna, solowa działalność muzyków formacji zgrabnie wypełniły tę lukę i lekko zwiodły umysły fanów oczekujących na nowe dźwięki. Głód tych ostatnich jednak był i wydaje się, że zespół wręcz idealnie wyczuł czas, aby je zaprezentować. Przebrnął przez niełatwy dla artystów pandemiczny czas, zakończył jubileuszowe świętowanie a poszczególni muzycy pozamykali ważne etapy swoich projektów.
I tak, wraz z ID.Entity, rozpoczyna się zupełnie nowy rozdział w ich muzycznej drodze. Abstrahując kompletnie od muzyki to nowe otwarcie widać już po personaliach, technikaliach i zewnętrzościach, dzięki którym grupa odświeża formułę. Przede wszystkim, to pierwszy studyjny album nagrany z gitarzystą Maciejem Mellerem jako oficjalnym członkiem grupy. Ponadto, z tego co można było wynieść z zapowiedzi, rodzący się w sali prób, a nie jak ostatnio, w studiu. A skoro o studiu mowa, grupa otworzyła się wraz tą płytą na „nowe”. Oprócz zasłużonego dla formacji Serakosu, materiał nagrywany był też w otwockim The Boogie Town a Mariusz Duda zajął się produkcją. No i jeszcze jedna rzecz - to także pierwszy album w ich dyskografii, na którym za szatę graficzną nie odpowiada Travis Smith, tylko Jarosław Kubicki. Trudno też nie zauważyć skoku na inny poziom w zakresie promocji wydawnictwa. Riverside, chyba jako pierwszy rockowy zespół w naszym kraju, postanowił uświetnić premierę płyty serią spotkań z fanami (w tym projekcją filmu o powstawaniu płyty) w dużej sieci kinowej. Trzeba przyznać, że sporo tych inności. Czy jednak przełożyło się to także na nową muzyczną jakość?
Odpowiedź przychodzi już wraz z otwierającym album Friend or Foe? Wstęp do niego w istocie zdominowany jest elektroniką, niemniej za chwilę kontrują ją potężne i wzniosłe uderzenia gitary. I gdy wydaje się, że wraz z nimi już jesteśmy w domu, zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Jazda? Eksplodująca taneczna bomba z intensywnie nabijanym rytmem i wyrazistym basem, klawiszowym tłem wypełniającym przestrzeń i zabójczo chwytliwą figurą graną przez Łapaja. Niedługo jednak cieszymy się z bycia królem dyskotekowego parkietu przeniesionym w lata osiemdziesiąte, bo za chwilę, wraz mocnym gitarowym wtrętem, jesteśmy lekko zdezorientowani, bo robi się mniej radiowo, mrocznie i zadziornie. A takich wolt, w tym niespełna 8-minutowym numerze jest więcej…
Tak oto Riverside na ID.Entity zaczyna swoją muzyczną i intelektualną zabawę ze słuchaczem na temat tożsamości, będącej osią tego koncept albumu. I wstępem do niej jest właśnie Friend or Foe? Utwór o udawaniu kogoś innego. O tym, czy robimy coś na poważnie, czy może nieszczerze? Stąd pomysł na utwór, który brzmieniowo to idealnie podkreśla? Ta z pozoru atrakcyjna kompozycja może być też przyczynkiem do dyskusji o tym, na ile zespół może zmienić swoje, kształtowane latami, muzyczne ID? Jak się ma, niekiedy zaskakująca, wizja artysty do oczekiwań kształtowanego latami odbiorcy. To zresztą The Place Where I Belong podejmuje wątek tego co wybrać: dawanie komfortu innym czy bycie w zgodzie ze sobą? Ten problem tylko z pozoru jest oczywisty oraz błahy i przerobiony w muzycznych dyskusjach setki razy! Wszak warszawska formacja od lat zmaga się z prostym szufladkowaniem i naklejaniem „progowych” łatek. Stąd i w materiałach promocyjnych tego albumu można było znaleźć słowniczek a w nim żartobliwe wyjaśnienie, czym jest Riverside (grający progresywnego rocka zespół z Polski uważany za „zbyt mocny na art-rocka i zbyt delikatny na progresywny metal”. Tworzący sferę pomiędzy, jako główny wyznacznik swojego stylu i tożsamości).
Tak jak wspomniałem Friend or Foe? jest tylko punktem wyjścia do rozważań o tożsamości a tłem dla nich jest współczesny, niełatwy świat, pełen konfliktów, nienawiści, populistów, do tego pędzących społecznych zmian. Czy możemy w tym wszystkim zachować tożsamość? Posłuchajcie choćby sugestii w I’m Done With You czy w Self-Aware.
Liryki są oczywiście kluczem do pełnego czerpania z ID.Entity, niemniej jak jest z muzyką? Równie zaskakująco i przebojowo jest we wspomnianym przed chwilą i zamykającym płytę Self-Aware. Bo choć gitarowego żaru w nim nie brakuje, to wygrywają: kapitalna melodia, słodkie harmonie wokalne, stadionowe „o-o-o-o-o!” a nawet reggae’owe rytmiczne wstawki. Już widzę tę koncertową zabawę, niewolną od improwizacji (bo jest ku temu potencjał), w tych dwóch spinających album klamrą „przebojach”.
A co między nimi? Z pewnością dużo tropów, które już u nich słyszeliśmy. Ale dość dawno temu! Wszak dla mnie to taka zgrabna mieszanka zespołu z Second Life Syndrome i Anno Domini High Definition. Jest zatem powrót do zdecydowanie cięższych tematów, choć jak to zwykle u nich, z odpowiednim umiarem i znaną już „śpiewnością”. W Landmine Blast słychać SLS już choćby w formach Mellerowej gitary z lekko orientalnym posmakiem, czy „nerwowo” grającej sekcji rytmicznej wpadającej w pewien trans. Z kolei Big Tech Brother - rozpoczęty stosowną formułką o zasadach i warunkach odsłuchu i uderzający w Wielką Czwórkę, odpowiadającą za konsumpcyjną rewolucję w Internecie - z początku przynosi „dęciakowe” brzmienia przywołujące te z Egoist Hedonist, ale też i przemocarne i ciemne gitarowe riffy, wkrótce wszakże skontrowane przez ujmujący śpiew Dudy, a niebawem też i ładny refren w typowym Wastelandowym stylu. Big Tech Brother ma jeszcze coś. Miażdżący finał ubrany w dwuminutowy, gitarowo-basowy trans, wzniośle spotęgowany dochodzącymi klawiszami. I tylko mam cichą nadzieję, że koncertowa wersja tego mojego albumowego faworyta rozwinie ów finał nadając mu piękny „ogon”. Bardzo mocnym punktem wydaje się być Post – Truth, gdzie znów nośny refren włożono między ostre Hammondowe zagrywki i złowieszczo skradające się gitarowe riffy. Podobny, dość eklektyczny, balans jest w równie udanym I’m Done With You. Ciekawie skonstruowano The Place Where I Belong. Z początku balladowy, subtelny, z czasem przekształca się w krwistego, soczystego bluesiora, który ostatecznie w drugiej części ustępuje stonowanym tematom, wśród których prym wiedzie długie gitarowe solo Macieja Mellera, w którym więcej jest „Jego”, niż „Riversidowej tradycji”. Intrygujące jest to, że ta zdecydowanie najdłuższa w zestawie kompozycja (ponad 13 minut!) ma w sobie najwięcej wyciszenia i jawi się na tym bardzo intensywnym albumie, jako brzmieniowe ukojenie gdzieś w jego wnętrzu.
Cóż, na ID.Entity grupa po raz kolejny w swojej historii nie poszła na skróty, proponując materiał zachowujący jej tożsamość, niemniej „zaczepnie wobec odbiorcy” w niej mieszający. Bo ileż trzeba mieć artystycznej bezczelności, by na jednej ze swoich najcięższych płyt pomieścić jednocześnie dwie lekkie w muzycznym wyrazie, wręcz taneczne i ekstremalnie przebojowe piosenki. Inną siłą tej płyty jest jej koncertowy potencjał. Pisałem to już powyżej, ale część kompozycji aż prosi się o koncertową zabawę, improwizację, czy rozbudowanie, które mogą przynieść grupie jeszcze więcej satysfakcji w czymś, w czym od lat czuje się najlepiej – wspólnym, zespołowym graniu.
PS Recenzowana tu edycja zawiera dodatkowy dysk, na którym pomieszczono singlowe wersje Friend or Foe? i Self-Aware oraz dwa premierowe nagrania (Age of Anger i Together Again). To instrumentalne kompozycje łączące gitarowe i ambientowe brzmienia, które przez swą odmienność dobrze, że na główny dysk nie trafiły.