Grudzień to czas muzycznych remanentów i to niekoniecznie związanych z mijającym rokiem. Niech zatem wydany trzy lata temu, ostatni solowy album Lee Abrahama, wpisze się w tę formułę. Tym bardziej, że warto go posłuchać. Bo to bardzo sympatyczna i fajna muzyka, choćby na ten zbliżający się i dający nieco oddechu czas.
Niewtajemniczonym przypomnę, że Abraham to już dziś były basista Galahadu - legendy progresywnego rocka. Warto jednak dodać, że w momencie wydania Black & White był jeszcze członkiem tej zasłużonej formacji. Od lat działa jednak też na innych polach - w 2008 roku nagrał wraz ze Stevem Kingmanem bardzo udany krążek Idle Noise, ma też na swoim koncie, łącznie z niżej recenzowanym, trzy wydawnictwa solowe [Pictures In The Hall (2004), View From The Bridge (2005) i niżej recenzowany].
Czegóż można się spodziewać po Black & White? „Rzućmy” kilkoma nazwiskami gości pojawiających się na tym albumie: John Mitchell (Arena), Dean Baker (Galahad), Gary Chandler (Jadis) Sean Filkins (ex–Big Big Train), Simon Godfrey (Tinyfish), Jem Godfrey (Frost*) i Steve Thorne znany ze swej solowej działalności. Wszystko jasne? No pewnie! Zarówno mistrz ceremonii, jak i towarzysząca mu gwardia od lat rzeźbią w progresywnym graniu i… I taka jest ta płyta.
Pełna urozmaiconego, kolorowego, przystępnego (bo cholernie melodyjnego) i w sumie sympatycznego progrocka, który choć niewolny od bardzo rockowych riffów, zachwyca – sporymi fragmentami – popową wręcz lekkością. Taki jest Celebrity Status, mogący wcisnąć się gdzieś do komercyjnej stacji radiowej. Bardzo metalowy i ciężkawy Face The Crowd ma pędzący do przodu, iście stadionowy refren. W innych, dłuższych formach, natrafimy też na bardzo przyjemne linie wokalne. No a skoro już przy nich jesteśmy. Mimo że najdłuższy i kończący płytę White ma pewnie za zadanie stanowić swoiste opus magnum płyty (bo to faktycznie ciekawa, wielowątkowa, pełna muzycznych zwrotów akcji kompozycja) zdecydowanie lepiej słucha się, zaprezentowanego nieco wcześniej, niespełna piętnastominutowego, Black. To utwór, w którym Abrahamowi udało się zastosować fantastyczny kontrast i połączyć rockowy żar, pachnący momentami psychodelią, z ciepłym refrenem. Całość ma wzniosłe, artrockowe rozwinięcie gdzieś pod koniec, podkreślone udanym (ba! świetnym) gitarowym popisem. Nie można też zapomnieć o śpiewającym tu akurat Filkinsie, do którego wokalu mam słabość. Warto go posłuchać w nieco innej, żwawszej konwencji (miłośnicy jego solowej twórczości oraz dokonań z Big Big Train mogą przeżyć jeszcze większy szok słuchając dynamicznego Face The Crowd). Najbardziej neoprogresywnie jest jednak na tym albumie na samym jego początku wraz z instrumentalnym intro zatytułowanym And Speaking of Which... Głębokie klawisze i gilmourowskie solo zadowolą każdego wielbiciela proga. Nie powinien on też odpuścić kompozycji The Mirror, powolnie się rozwijającej, fajnie operującej klimatem zbudowanym powtarzalnym gitarowym motywem.