Trzy lata od swojego debiutanckiego albumu (wcześniej artyści wypuścili dwie głośno komentowane EP-ki Black Smoke Rising i From the Fires) powraca amerykańska formacja Greta Van Fleet. Zespół rozpoczął pisanie materiału na ten krążek bezpośrednio po ukończeniu Anthem of the Peaceful Army i był planowany na 2019 roku. Generalnie jednak chyba cała pandemiczna sytuacja spowodowała, że z nowym dziełem braci Kiszko obcujemy dopiero od 16 kwietnia tego roku. Album został nagrany z producentem Gregiem Kurstinem, który produkował choćby dwa ostatnie albumy Foo Fighters. I to słychać, płyta ma fajne vintage’owe brzmienie, pełne jednak nowoczesnej dynamiki, selektywności i przestrzeni. Kapitalnie słucha się dopieszczonych brzmieniowo gitarowych form ale i pachnącej oldschoolowością sekcji rytmicznej.
Pisząc o kapeli trudno nie zahaczyć tematu , który od kilku lat rozpala dyskusje fanów i wrogów Grety. Czy to co grają panowie to czyste epigoństwo i zrzynka z Led Zeppelin, czy jest w tym jednak jakiś oddech świeżości i nadziei dla współczesnego rocka. Przyznam, że jest mi to już od dłuższego czasu kompletnie obojętne. Od samego początku im kibicuję a przy słuchaniu ich muzy kieruję się emocjami jakie we mnie wywołuje a nie akademickimi dysputami o wartościowaniu muzyki przez pryzmat oryginalności lub jej braku. Okej, grają retro rocka ale w całej tej muzycznej szufladzie zostawiają konkurencję daleko w tyle.
Napiszę tak. The Battle at Garden's Gate rozłożyła mnie na łopatki I pochłonęła już od pierwszego przesłuchania. A trudno w dzisiejszych czasach przykuć uwagę tak szybko. Dwanaście bardzo dobrych, a często nawet świetnych piosenek zakorzenionych w hard i blues rocku lat siedemdziesiątych. Piosenek, w których zespół czerpie z southern rocka, folku, wykorzystuje chóralne zaśpiewy (jakby szczypta soulowości?) oraz smyczkowe, niemalże symfoniczne brzmienia. I już to pokazuje, że grupa się zmienia i jest blisko uchwycenia swojej muzycznej drogi. Ta płyta już jest inna od poprzednich wydawnictw. Więcej tu dla mnie klimatyczności, akustycznych brzmień, organowo-klawiszowych zawiesistości niż czysto hard rockowego riffowania. Więcej tu wreszcie pięknej i atrakcyjnej melodyjności. Wiem, że Joshua Kiszka ze swoim wysokim i krzykliwym głosem ciągle jest blisko Planta, a jego brat Jacob, Jimmy’ego Page’a. Ale mam to w nosie, bo to album porażająco żarliwych i naturalnie brzmiących solówek gitarowych. Posłuchajcie zresztą balladowego i okraszonego smyczkowymi tłami Broken Bells, mającego stadionowy refren Age of Machine albo najdłuższego w zestawie i kończącego płytę The Weight of Dreams. W nim Jacob Kiszka wygłasza wręcz na gitarze prawdziwie gitarową tyradę z improwizacyjnym potencjałem, co może się przełożyć na pasjonujące koncertowe wersje. Kompletny odjazd i zarazem uczta dla fanów gitarowego rocka.
Pewnie, że nie wszystko bym tu zostawił, ze trzy, cztery numery bym wyrzucił, bo niewiele wnoszą do ogólnego obrazu płyty, która tym samym zyskałaby winylową długość (np. średnia ballada Tears of Rain, Caravel czy The Barbarians). Ale podoba mi się tu taka wzniosłość i majestatyczność pokazująca większą dojrzałość chłopaków. Widać to zresztą po ciekawej stronie lirycznej albumu odnoszącej się do otaczającej nas rzeczywistości i problemów w niej tkwiących, jak ograniczenia społeczne, współczesna duchowość, kryzys klimatyczny, wpływ technologii na życie, czy zwodnicze działanie wizji bogactwa.