„Aladdin Sane” (zwana też „A Lad Insane”) to jedna z ważniejszych płyt w karierze Davida Bowie. Bardzo ważna. Chyba druga najważniejsza, zaraz po „Rise And Fall of Ziggy Stardust And Spiders from Mars”. Opowieść o istocie z kosmosu, wieszczącej zagładę Ziemi, była punktem zwrotnym w karierze artysty. Wreszcie zdobył popularność, na którą absolutnie już sobie zasłużył, a „Rise and Fall…” był już jego piątym albumem, w tym czwartym bardzo dobrym. Wcześniejsze – takie jak „David Bowie” (vel „Space Oddity”), „Hunky Dory”, albo „The Man Who Sold The World” zostały niesłusznie zlekceważone. Na szczęście pojawił się Ziggy Stardust i wszystko się odmieniło. Ponoć łatwiej dostać się na szczyt, niż na nim pozostać. Bowie sprawiał wrażenie, że mu na tym specjalnie nie zależy - „Alladin Sane” jest to płyta, która nie ma zamiaru na siłę dyskontować sukces „Ziggy Stardusta”, a wręcz przeciwnie. Brudna, hałaśliwa, depresyjna, momentami wręcz neurotyczna, bardziej ambitna i dojrzalsza od swojej poprzedniczki - jest wręcz zaprzeczeniem efektownego i bezczelnie przebojowego, chociaż też rockowego i dynamicznego „Rise And Fall…”. Ziggy Stardust był postacią na której Bowie mógł spokojnie bazować dobrych kilka sezonów. Tylko, że on zawsze jak diabeł święconej wody bał się jakiegokolwiek zaszufladkowania. A poza tym dobrze byłoby wiedzieć, co poza byciem Ziggim robił w tym czasie Bowie. Mianowicie pojechał do USA i z jakieś biura rachunkowego wyciągnął pewnego żydowskiego księgowego i kazał mu nagrać płytę. Przeszła ona raczej niezauważona, ale księgowy szybko nagrał następną i ta okazała się wielkim sukcesem. Album nazywał się „Transformer”, a księgowy – Lou Reed. Poza tym po kilku latach przerwy reaktywowało się The Stooges (tym razem jako Iggy & The Stooges), a Bowie został producentem albumu „Raw Power” (też rockowy klasyk z najwyższej półki). Biorąc pod uwagę w jakim towarzystwie obracał się wtedy Bowie zawartość „Alladin Sane” jest absolutnie uzasadniona (Warto też zwrócić uwagę, że prawie wszystkie utwory powstawały w czasie amerykańskiego tournee).
Zaczyna się od rozkrzyczanego „Watch That Man”, potem tytułowy daje pozorną szansę na balladę, ale w drugiej części wszystko to się „rozjeżdża” w improwizację fortepianu i saksofonu, a trzyma się to wszystko na figurze basowej zajumanej z „Light My Fire” Doorsów. Pastiszowe „Drive In Saturday” doprawiono lekko fałszującymi chórkami a’la wczesne lata sześćdziesiąte. „Panic In Detroit”, „Cracked Actor” to dwa znakomite rockery. Świetna wersja „Let’s Spend the Night Together” Stonesów – słuchając Bowiego nie ma wątpliwości, że nie chodzi mu o namotanie jakiejś panienki, że to o facecie, który musi pogadać sobie z kumplem, bo czuje się strasznie samotny. Dzięki takiemu wykonaniu Devo wiedzieli jak zabrać się za „Satisfaction”. „The Gean Jenie” – ktoś kiedyś powiedział, że to najlepszy riff, jaki wymyślił biały człowiek. E tam, przesada. Ale taki korzenny, blues-rockowy kawałek w repertuarze Bowiego to duża rzadkość. Nie samym hałasem i rockiem „Aladdin Sane” stoi. O tytułowym już wspominałem. Jest też „Time” – rzecz bardzo w stylu songów Brechta i Weila. Nie od dziś wiadomo, że Bowie sobie ich twórczość bardzo ceni. A „Lady Grimming Soul” to bardzo ładna ballada na zakończenie. „A imię jego – nowa fala”. Tak z pewnością jest to jeden z tych albumów, które zapowiadają nowe czasy w muzyce rozrywkowej, to co działo się potem pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. Wyszło że Bowie wyprzedza swoje czasy. Wielu wykonawców z kręgów new wave i podobnych bardzo ceniło go i ceni do tej pory. Własne wersje jego utworów nagrywali Bauhaus, Love Like Blood, Icehouse. Z drugiej strony on sam zawsze potrafił „zakręcić” się koło różnych ciekawych artystów – począwszy od Lou Reeda, Iggy Popa, skończywszy na Placebo, Nine Inch Nails i Arcade Fire. Zawsze był otwarty na cudza sztukę i chętnie w niej szukał inspiracji, jeżeli uważał, że to coś wniesie do jego twórczości. Wystarczy porównać jak śpiewał przed spotkaniem z Popem, a jak po.
Porównując Ziggiego z „Rise & Fall” i Ziggiego-Aladyna – ten pierwszy to rockman i już. Ziggy-Aladyn jest od niego bardziej doświadczony, głównie przez to, że pozbawiony złudzeń. Po otaczającym go świecie nie spodziewa się niczego dobrego. Jest zgorzkniały, złośliwy, wycofany. A swoje frustracje próbuje wyładować przy pomocy dużej dawki decybeli. Był w tak kiepskim stanie psychicznym, że nic dziwnego, że długo już nie pożył.
W lecie 1973 roku Bowie uśmiercił Ziggy Stardusta, a potem rozpędził Spidersów ( i ponoć w ogóle miał zamiar zakończyć swoją karierę muzyczną), a przy okazji popełniając artystyczne samobójstwo. Nie wiem czy to był pomysł genialny, czy głupi (tyle, że bez konsekwencji), ale okazało się, że wyszło mu to na dobre. Na dłuższą metę postać Ziggiego była pułapką, - wygodną, jednak uniemożliwiało to dalszy rozwój artystyczny. A ambicje, jak czas pokazał Bowie miał znacznie większe. Zaraz po Ziggim naszła go ochota nagrać koncept album oparty na powieści Orwella „Rok 1984”, jednak ze względu na opór spadkobierców pisarza, musiał zrezygnować ze zbyt oczywistych odniesień do książki. I tak powstały „Diamentowe psy” – mój ulubiony album tego rockowego kameleona.
„Aladdin Sane” zapoczątkował najciekawszy okres w jego karierze, który trwał do „Scary Monsters” włącznie, okres Bowiego poszukującego, a co najważniejsze - znajdującego. W tym czasie mamy i wspaniałą Trylogię Berlińską, a także ciekawy flit z czarną muzyką – czyli „Young Americans”.