Zaczyna się jak płyta Anekdoten. Naprawdę. Podniosłe mellotronowe intro trwające...ja wiem? 40 sekund? Potem z ciszy włania się narastający dźwięk i bum! Połamane rytmy oparte na sekcji i hammondzie - tak grali Włosi na początku lat 70. A później jest jeszcze i camelowski flet i drobne "pożyczki" od King Crimson (zarówno z debiutu, jak i okresu "Red"). Taki jest Wobbler. Zespół, który narobił sporego szumu w progresywnym światku w bieżacym roku. To debiutanci, a mają już za sobą udział w tak prestiżowej imprezie, jaką jest NearFest. Zaproszono ich tam, zanim grupa wydała jeszcze cokolwiek poza demem. A ich debiutancki album ukazał się nakładem wytwórni Laser's Edge. A Ken Golden jest znany z tego, że byle czego nie wydaje.
Ten album absolutnie nie pretenduje do bycia jakimś superhiper nowatorskim. Wręcz przeciwnie - wtórność to pierwsza rzecz, jaką możnaby zarzucić muzyce tej grupy. Tyle, że o dziwo - ten brak oryginalności Wobbler obracają na swoją korzyść i sprawiają, że słuchacz pozostaje z opadem szczęki i chęcią ponownego naciśnięcia "play"...
Otwiera płytę blisko półgodzinna suita tytułowa. Dzieje się w niej tyle, że za jednym przesłuchaniem nie sposób ogarnąć bogactwa tej muzyki. Hammondowe pasaże i jedyne w swoim rodzaju brzmienia mooga. Królewskie dźwięki mellotronu (miejscami tworzące bardzo deliryczne klimaty - tak w okolicach 17 minuty...) i wejścia niemal trącące jazzrockiem. Śliczne fleciki. Lekko zakręcony tekst. Gdzieś na drugim planie gitara grająca natchnione solo. Cholera, wyobraźcie sobie Museo Rosenbach jamujące z Anglagard - to mniej więcej tak brzmi. Mniej więcej - bo to znacznie bogatsza muzyka. I zadziwiająco dojrzała suita - w tej półgodzinie nie ma czasu na nudę. A przykład The Flower Kings dowodzi jasno, że napisanie interesującego półgodzinnego kawałka może być zadaniem znacznie ponad siły. A debiutantom się udało...
W zasadzie mija się z celem pisanie o każdym numerze z osobna - tylko powtarzałbym się, a nie o to chodzi. No, może tylko wspomnę, że "Rubato Industry" jest fajną ostrą jazdą gitarowo-hammondowo-mellotronową (dopóki nie wejdzie wokal - wtedy dochodzą solówki na syntezatorach i wczesne lata 70 pachną oszałamiająco...a jeszcze w zanadrzu czai się flet!) w części pierwszej , zaś połamaną jazzrockowo - krimzonową w drugiej. Coś wspaniałego, zwłaszcza, że w finale obie te części spotykają się i słuchacz przeżywa coś na kształt symfonicznego orgazmu... A trwające dobry kwadrans "Clair Obscur" jest jak plateau, zwłaszcza, że zaczyna się od delikatnych dźwięków fortepianu.
Według słownika Wobbler to "człowiek chwiejny". Czyli niepewny. No to sobie chłopaki wybrali nazwę paradoksalną, bo w ich muzyce braku pewności nie czuć. Słychać, że grają to, co lubią i sprawia im to frajdę. W dodatku mają szeroki dostęp do instrumentarium "z epoki" - nie mogłem odmówić sobie przyjemności dokładnego wyliczenia, na czym gra pianista grupy, bo jest to zestaw robiący wrażenie na każdym fanie progrocka. Myślę, że nawet Rick Wakeman gwizdnąłby z podziwu.
Ja wiem, że teraz zaczyna się sarkać na zespoły, które za swój cel obrały grać dokładnie tak, jakby był akurat rok 1972. Że to już się zaczyna przejadać. Ale mnie to, cholera, smakuje! Ja to, kurwa, lubię! Uwielbiam delektować się takimi brzmieniami i nie interesuje mnie, czy powstały w roku 1972 czy trzydzieści lat później. Liczy się efekt. Liczy się zainteresowanie słuchacza niebanalnymi rozwiązaniami i pomysłami. Melodiami i połamanymi rytmami. Jeśli jeszcze do tego dorzucić nad wyraz kompetentnych muzyków, to nie sposób obok Wobblera przejść obojętnie. Ta muzyka dość poważnie uzależnia i naprawdę nie dbam, że to "już było" i że za rok wszyscy o "Hinterland" zapomną. Bo dla mnie to odkrycie roku. Wobbler. Zapamiętajcie tę nazwę. Zaręczam głową, że warto. Będą z tych Norwegów ludzie. Mój Boże, jak oni cudownie muszą brzmieć na żywo...