Pierwsze co się rzuca na pewno w oczy na drugim albumie Manfred Mann Chapter Three to okładka. Okładka, która musiała w tamtych czasach wywołać mały fermencik, bo raczej ludzie nie byli przyzwyczajeni do widoku dziecka bawiącego się pourywanymi głowkami lalek, a taki sympatyczny obrazek, w pastelowych kolorkach, jest na wewnętrznej części okładki albumu.
To jakby "ładniejsza" wersja debiutu. Ładniejsza - nie znaczy bardziej przystępna. Po prostu kilka numerów po okrojeniu lecących we free jazz jazgotań dęciaków możnaby zrobić singlami. No, ale nie zawsze chodzi o to, żeby było miło, nie? Inna sprawa, że naprawdę, gdyby powycinać to i owo z "Lady Ace" czy "Happy Being Me" to byłyby single. Ten drugi numer nawet wydano na singlu, co jest wyczynem, zważywszy, że wersja albumowa trwa ponad kwadrans.
Więcej na tej płycie się dzieje w stosunku do debiutu. Na pewno potężniej brzmią dęciaki. A w takim "I Ain’t Laughing" pojawia się coś jakby żeński chórek (swoją drogą to strasznie nietypowa jak na Chapter Three balladka). Są też skrzypce w "Poor Sad Sue" - ale też czysto jazzowe solo fortepianu i brzęczący bas elektryczny. "It’s Good To Be Alive" zaskakuje dla odmiany niemal symfonicznie brzmiącym fragmentem - kontrastuje to ze spokojną częścią "piosenkową". No i jest przecież "Happy Being Me".
Ten numer trwa 15 minut i 54 sekundy. I o ile zaczyna się przyjemnie, melodyjnie i piosenkowo, to potem... Potem jest jazzowa jazda bez trzymanki. Szaleją dęciaki, w zasadzie każdy z instrumentalistów ma swoją chwilę na popis (no ok, nie ma sola perkusji). Trwa to i trwa, nudzić się słuchacz nie ma za bardzo kiedy, bo za dużo się dzieje. I pędzi sobie ten epik tak fajnie, aż klamra się zamknie i wróci temat początkowy, koniec... A na finał, na wyciszenie i uspokojenie jest "Virginia". Najbardziej rockowy utwór w dorobku Manfred Mann Chapter Three. Riffowy, płynący sobie do przodu. Z fajną melodią. Z cudnie rozjazgotanymi dęciakami, które burzą zbyt słodki nastrój. Bardzo fajny finał bardzo fajnej płyty - po prostu.
I tyle. Więcej nie ma i nie będzie. Manfred Mann Chapter Three ukończyli nagrania na trzeci album, ale w międzyczasie doszło do spięć między Mannem a Huggiem, do przetasowań w zespole. Płyty nie sprzedawały się też rewelacyjnie, na koncerty trafiała często przypadkowa publiczność domagająca się "Doo Wah Diddy". Sfrustrowany Mann podziękował za uwagę i zaczął kompletować skład znany jako Earth Band. Ale to już inna historia, taka z czubka list przebojów. Co do "Volume Three" to nie wiadomo co stało się z taśmami matkami. Być może spłonęły w pożarze, który strawił studio Manfreda Manna w latach 80. Co prawda w notce do remasterowanego wydania "Volume Two" wspomniane jest, że dotarto do jakichś kopii oryginalnych taśm, ale... Minęło osiem lat i nic się nie wydarzyło, więc chyba ze smutkiem trzeba pogodzić się z faktem, że więcej muzyki Chapter Three nie będzie dane nam poznać. A szkoda, bo był to, choć krótkotrwały, ale fascynujący i niezwykle odważny epizod w karierze pewnego bardzo, bardzo popularnego i zasłużonego muzyka. Epizod mało znany, nieco odrzucony ze względu na trudności w odbiorze, ale chyba najbardziej z całej długiej kariery Manfreda Manna wart poznania.