Chwile zwątpienia.
Zacznę tradycyjnie od przypomnienia: do Dream Theater mam stosunek bardzo osobisty. Zdaję sobie oczywiście sprawę z faktu, że nie zawsze moje opinie o twórczości zespołu są mile i dobrze przyjmowane przez FANATYKÓW Teatru Marzeń. Co niektórzy nadal nie potrafią mi wybaczyć recenzji Octavarium, czy też „tak zwanego zjechania” zespołu w recenzji Live At Budokan. Cóż, prawo recenzenta oraz przede wszystkim wymagania miłośnika dźwięków zespołu (ale nie FANATYKA) są takie, a nie inne. Od Dream Theater oczekuję określonego poziomu emocji, muzycznych wrażeń, poczucia mrowienia i tego „łał, och i ach”. A poprzeczkę wymagań zespół ma zawieszoną bardzo wysoko. I może dlatego ten subiektywizm często „wygrywa” z obiektywnym spojrzeniem na muzyczne propozycje zespołu. Stąd również poczucie rozczarowania. Octavarium – nie było aż takim strasznie kiepskim albumem. Przestrzenne, z momentami oddechu. Może nieco mało porywające. W każdym razie nie zachwyciło. Ale przecież ta recenzja nie dotyczy Octavarium.
Najnowszy album zespołu to:
- Prawie 80 minut muzyki.
- Dziewiąta (studyjna) płyta zespołu, pierwsza w barwach klubowych Roadrunner Records.
- Osiem kompozycji (złamanie zasady zapoczątkowanej na Six Degrees.. – 6, Train Of Thought 7, na Octavarium 8 utworów).
Histeria.
Jakie były moje oczekiwania wobec albumu? Szczerze, nie czekałam za bardzo, z nerwów nie obgryzałam paznokci. Cierpliwie czekałam. Wiedziałam, że to będzie pozycja wyczekiwana przez fanów, że będzie to album ważny z tych wydanych w 2007 roku. Po pierwszym przesłuchaniu jeszcze w „wersji dla mediów” (dzięki Roadrunner) zupełnie nie byłam do tej propozycji przekonana. Natychmiastowe skojarzenia (prawo pierwszego słuchania): chaos, album jest za długi, problemy z selekcją materiału, „za dużo nut”. Takie miałam obiekcje. Mówiąc krótko: „nie chwyciło” za pierwszym razem. Słuchając już „na spokojnie” zrewidowałam moje odczucia względem Systematic Chaos. Nie podzielam opinii krytyków mówiących o tym, że jest to najlepszy album w dorobku Teatru Marzeń – bo moim zdaniem nie jest. Systematic Chaos nie jest ARCYDZIEŁEM. Ale to wybitny album – bez dwóch zdań. Ma swoje mankamenty (jest stanowczo za długi), ale z drugiej strony po prostu zostawia w tyle tegoroczne produkcje. Podaruję wam bardzo szczegółowe opisy natchnionych solówek, instrumentalnego wirtuozerstwa i poczucia muzycznego quasi-barokowego przepychu. Zresztą pisanie „po raz enty”, że panowie grać potrafią i są wielcy, nie ma najmniejszego sensu. Każdy, w miarę rozgarnięty słuchacz o tym wie.
Analiza.
Systematic Chaos/Systematyczny chaos: świetny i przemyślany tytuł. Znakomity oksymoron. Tytuł, który możemy rozpatrywać na kilku płaszczyznach interpretacji.
Na „pierwszym poziomie interpretacji” i „zrozumienia wprost”- systematyczny chaos muzyczny. Bo jak to zwykle z propozycjami Drimów bywa, znajdziemy na albumie wszystko:
- długą, skontrastowaną w emocjach suitę (zaproponowaną w dwóch odsłonach In The Presence of Enemies),
- przepiękne utwory o sporym ładunku komercyjnym z chwytliwymi refrenami (Forsaken – planowany wg Mike’a Portnoya na drugi singiel), czasami nawet o dyskotekowej proweniencji (Prophets of War – czyżby jakiś benchmark Disco Queen),
- quasi-metallicową „napierdalankę” (Constant Motion – utwór koszmarek),
- długie, natchnione solówki autorstwa Petrucciego,
- klawiszowe cyberiady, wodewilowe wstawki, przepiękne frazy fortepianu i dźwięki mellotronopodobne generowane przez nową zabawkę Jordana Rudessa
- świetny śpiew Jamesa LaBrie (naprawdę śpiewa na tym albumie rewelacyjnie),
- słodycz i mrok (te ciary w Repentance)
- oraz taki poziom emocji i wrażeń, że aż zapiera dech (The Ministry Of Lost Souls).
„Drugi poziom interpretacji” Systematyczny chaos - teksty:
Życiowy chaos. Przecież jak zwykle wszystko perfekcyjnie zaplanowałaś, a wyszło jak zwykle. Ślizgasz się po cienkiej linii, by cały ten chaos ogarnąć i właśnie usystematyzować. Powrócić do perfekcji, a jednocześnie prosić o wybaczenie, naprawić błędy, zadość uczynić bliźnim i zmazać poczucie winy. A w chwili śmierci zastanowienie się i refleksja co poszło „nie tak”. Nie można też zapomnieć o systematycznym chaosie świata, który nas otacza. Świata kilkudziesięciu kanałów TV, wrażeń słuchowych, dotykowych – tych na wyciągnięcie ręki. Systematyczny chaos w mediach. Pozorny porządek w naszych mózgach, wypranych z emocji i racjonalnego myślenia przez możnych tego świata. Idź i walcz! Muzycy dotykają również tak bolesnej dla większości Amerykanów interwencji w Iraku. Oj, nie przepadają panowie za Georgem W. Bushem i mówią to bez ogródek w pozornie radosnej kompozycji Prophets of War. Zresztą ten utwór do dalszy ciąg refleksji na temat terroryzmu, zainicjowanej w takich utworach jak In The Name Of God i Sacrificed Sons. In The Presence of Enemies traktuje o tym, jak łatwo i dla krótkotrwałego sukcesu/efektu jesteśmy w stanie się upokorzyć, zaprzedać wszystko co mamy najcenniejszego i kroczyć na łańcuchu Wielkiego Manipulatora. W warstwie tekstowej Repentance mamy do czynienia z tematem zapoczątkowanym na albumie Six Degrees of Inner Turbulence. To kolejna, po Train Of Thought i Octavarium odsłona historii walki Mike’a Portnoya z nałogiem alkoholowym i kolejny przejaw jego zaangażowania w dwunastoetapowy proces wychodzenia z alkoholizmu. Jak zwykle w przypadku „wątków alkoholowych” mała podróż w przeszłość (cytat z This Dyin’ Soul z Train of Thought). Zabiegiem wzmacniającym przekaz tego utworu jest fakt wzięcia udziału „w partiach mówionych – klub AA” artystów takich, jak: Corey Taylor (Slipknot), Steve Vai, Steven Wilson (Porcupine Tree), Daniel Gildenlöw (Pain Of Salvation), Steve Hogarth (Marillion), Mikael Åkerfeldt (Opeth), Neal Morse. Na inspiracje Biblią też znalazło się miejsce. Zresztą panowie nigdy nie pisali tekstów o przysłowiowym jeleniu na rykowisku.
„Trzeci poziom interpretacji” zależy od Ciebie Czytelniku. Wsłuchaj się w teksty, posłuchaj muzyki i znajdź coś dla siebie.
Systematyczny chaos panuje również w okładce albumu. Pozorny nieład estakad i mrówki…tak, olbrzymie mrówki (sądząc po wielkości te z gatunku Monomorium pharaonis). A w bezładnym, chaotycznym biegu mrówek też jest coś systematycznego. Może to klucz do zagadki. Muzycy zespołu uwielbiają rebusy i palimpsety. A co bardziej inteligentni fani z radością je rozwiązują. Zresztą te „intelektualne gry ze słuchaczem” zespół stosuje nie od dziś. Fajnie jest otrzymać nie tylko solidną porcję muzyki, ale również pewną rozrywkę intelektualną.
Odbiór muzyki.
Muzycznie, co już wcześniej w recenzji zasygnalizowałam dzieje się na tym albumie bardzo wiele. Muzycy nie pozostawili nam ani sekundy na oddech. Cała przestrzeń od pierwszej do ostatniej sekundy wypełniona jest dźwiękami. Kwestią dyskusyjną jest to, czy tych dźwięków jest za dużo, czy też jest ich tyle - ile powinno być. Czy oznacza to przesyt? Nie odnoszę takiego wrażenia – wiem tylko, że Systematic Chaos od kilku tygodni nie opuszcza mojego odtwarzacza, a początkowa niechęć ustąpiła odczuciu odprężenia i zadowolenia z rezultatu całości. A tak cholernie się obawiałam rezultatu. Jak wspomniałam, nie wszystkie utwory zamieszczone na albumie od razu mi się spodobały. Nadal nie rozumiem i ciężko jest mi zaakceptować obecność Constant Motion. Nie lubię tego utworu. Nie dlatego, że „czuć Metallicą na kilometr”, ale dlatego, że jest po prostu słaby i nieciekawy. Ot, ciężkie riffy i bezładna nawalanka. Głos LaBriego prawie jak Hetfielda. Dziwna propozycja, jak na „konia pociągowego” albumu. Takie, chociażby Forsaken ma o wiele większy potencjał. Znakomita partia wokalna, świetny chwytliwy refren – absolutny koncertowy killer.
(…)Forsaken
I have come for you tonight
Awaken
Look in my eyes and take my hand
Give yourself up to me(…)
Nudnawo, bezładnie i CHAOTYCZNIE jest w The Dark Eternal Night, której refren troszeczkę przypomina mi Land of Confusion Genesis (ale tylko troszeczkę). Nieco BEZPRODUKTYWNA łupanka sekcji, tnące jak żyleta riffy MusicMana Johna P., świdrujące klawisze, nieco przefiltrowany przez efekty różne i różniste głos LaBriego. Szczerze powiedziawszy – nic wielkiego. Sztuka dla sztuki. Popis dla popisu. No i muzyczny cytat z cytatu: The Dance Of Eternity z Metropolis pt.2 Scenes From A Memory. I niestety trwa to ponad osiem minut (wrr). Na temat treści Repentance już się wypowiadałam. Dźwiękowa oprawa walki Mike’a Portnoya z flaszką jest po prostu znakomita. Nie ma przebacz. Utwór niespiesznie płynie, roztaczając wokół posępną atmosferę. Cudowne klawisze, natchniony śpiew Jamesa LaBrie, solo gitarowe Pietruchy generujące takie ciary na plecach czy też inne drapanie ze wzruszenia w gardle. I te głosy kolegów od kieliszka. O tym, że jesteś sukinsynem i ranisz rodzinę. Prosisz o wybaczenie za te wszystkie lata, w których dla ciebie nie istnieliśmy. Wypowiadasz wreszcie te cholernie trudne do wydarcia z gardła słowa o wybaczeniu, przyznajesz się do winy. Jak na spowiedzi. Repentance to znakomite dzieło – od początku do końca. Nie napisali takiego utworu od czasów Space Dye-Vest. Muzycznie, gdzieś na pograniczu Pink Floyd, Porcupine Tree, może OSI (dalekie skojarzenia z ShutDown). I ten mellotron (co z tego, że sztuczny). Dziesięć minut muzyki najwyższych lotów.
(…)Staring at the empty page before me
All the years of wreckage running through my head
Patterns of my life I thought I don`t be ?
Revealing hurt for shame and deep lament(…)
Pisałam wcześniej, że radosne z pozoru Prophets of War ma coś z klimatów tanecznych. Tak, sarkastyczny tekst o „obecnym rezydencie White House” koresponduje świetnie z tym, nietypowym jak na DT bitem. Przypominające Queen chórki w refrenach, bardzo rytmiczna, zwarta struktura oraz rodzący się w gardłach fanów krzyk: Time for change, fight the fear, find the truth, time for change, robią naprawdę piorunujące wrażenie. Nadmienić warto, że jest to jedyny utwór na albumie, w którym John Petrucci NIE GRA solówki.
Suita – pomimo, że rozbita na dwie części jest dziełem jednorodnym. I tak też powinna być potraktowana. Jako całość. W wywiadzie udzielonym kilka tygodni temu, Mike Portnoy stwierdził, że obydwie części suity będą grane jedna po drugiej. A Suita jest proszę Państwa WSPANIAŁA. Znakomicie odnaleźli się w długiej formie muzycznej. Nie ma czasu na nudę, nie ma zbędnych dźwięków. Innymi słowy „drimtjeterowy” klasyk. Klasa i styl. Jak te emocje biją z każdej frazy, z każdej zagranej nuty. Grają jak natchnieni, a James Labie dosłownie sięga szczytów muzycznego i wokalnego wyrafinowania. Łzy w oczach. Po prostu. Słuchać koniecznie i delektować się. Jest drapieżnie, subtelnie, duszno, atmosferycznie. Zjawiskowo wręcz.
(…)Do I still wait for my God
And a symbol of my faith?(…)
(…)Dark master of sin, now my soul is yours
Dark master, my guide, I will die for you
Dark master inside…
Dark master, I`m in, I belong to you
Dark master within…(…)
Ministerstwo zagubionych dusz: z początku ten utwór nie do końca mi się podobał. Za bardzo był dla mnie patetyczny, za bardzo kiczowaty. Po kolejnych przesłuchaniach chwyciło. Mamy w tym utworze drobną reminiscencję do suity Six Degrees Of Inner Turbulence. Jak wiadomo, zespół lubi w swoje utwory „wpleść” motywy, które kiedyś wcześniej się pojawiły. Tak, jest też w przypadku The Ministry Of Lost Souls. Utwór rzeczywiście jest znakomitym rozwinięciem pomysłów (muzycznych i tekstowych) zawartych w Disappear. Znakomity śpiew Jamesa, znakomite solówki „Pietruchy” – perliste wręcz, cudownie płynące . Oj – nie za bardzo wychodzi mi pisanie o muzyce. Może dlatego, że aż tyle w niej emocji? Ale jak tu się nie wzruszyć przy refrenie:
(…)Remember me, I gave you life
You would not take it
Your suffering was all in vain?
It`s almost over now
Goodbye, It`s almost over now
Goodbye It`s time
I release you from this life
Don`t turn your back on paradise(…)
Kiedy słyszę ten refren, przed oczyma staje mi scena z filmu Marzyciel, w której chora i umierająca Sylwia udaje się do Nibylandii. Gasną światła - a ona odchodzi….
Społeczność.
Odnoszę wrażenie, że w przypadku Dream Theater nie mamy do czynienia ze zwykłymi fanami. To raczej WYZNAWCY. To oddanie fanów zespół świetnie wykorzystuje (oczywiście w pozytywny sposób). Budowanie społeczności, interakcji na linii zespół-fani, przyniosło na
Systematic Chaos świetny rezultat. Zaproszenie do Avatar Studios fanów by uczestniczyli w
procesie tworzenia (patrz
Prophets of War, In The Presence of Enemies pt.2) to moim zdaniem bardzo dobre posunięcie. Z pewnością ta grupka szczęśliwców będzie miała co wnukom opowiadać.
Podsumowując: Dream Theater nagrało wybitny album. Może nie najlepszy w dotychczasowej karierze, ale z pewnością będący w czołówce zestawienia. Pomimo dwóch ewidentnie słabych utworów (Constant Motion, The Dark Eternal Night) całość jest wyborna. Panowie, pomimo czterdziestki na karku nie zamierzają zwolnić i odpuścić. Są w znakomitej formie. Muzycznej, kompozytorskiej, a James LaBrie wokalnej. To bardzo dobry prognostyk na przyszłość.
(…)The truth is the truth, and all you have to do is to live with it(…)
Wybaczcie długość recenzji. Adekwatna do długości albumu.