Ponad 2 lata muzycy Teatru Marzeń w osobach: Jamesa LaBrie (wokal), Johna Petrucciego (gitara), Mike’a Portnoya (perkusja), Johna Myunga (bas) i Jordana Rudessa (klawisze), kazali nam czekać na swój nowy studyjny album. Ostatni taki album, będący koncept-albumem, zatytułowany „Scenes From A Memory” (1999) wzbudził sporo kontrowersji i skrajnych odczuć. W międzyczasie Dream Theater wypuścili na rynek kolejne koncertowe wydawnictwa: trzypłytowy (!) live-album pt. „Live Scenes From New York” oraz płytę DVD „Metropolis 2000”, będące zapisem spektakularnego nowojorskiego koncertu z 2000 roku, promującego wspomnianą „SFAM”. Duża popularność owych „koncertówek” (zwłaszcza płyty DVD) jasno pokazała, że fani z niecierpliwością oczekują kolejnego studyjnego dzieła. Wreszcie, 28 stycznia br. miała miejsce polska premiera nowej płyty Dream Theater pt. „Six Degrees Of Inner Turbulence”. W nasze ręce wpada album składający się aż z dwóch (!) płyt. Do tego ozdobiony co najmniej kontrowersyjną okładką. A wracając do albumu. Jesteśmy, niestety, zmuszeni do sporego, jak na kieszeń przeciętnego Polaka, wydatku.
Pierwszy rzut oka, pierwsza myśl i... Czyżby zapowiedź niespodzianek także w muzyce? No właśnie. Czy po zespole, który z pewnością osiągnął już „wiek dorosły” i który nagrał 9 oficjalnych płyt, można spodziewać się młodzieńczej werwy i czegoś bardziej odkrywczego niźli tylko „cyberiady” a la Dream Theater? Na szczęście już kilkukrotne przesłuchanie nowego materiału rozwiewa nasze wątpliwości i obawy. Dream Theater nagrali kolejny świetny i zaskakujący album. Dość powiedzieć, że każdy ich wcześniejszy album studyjny był inny od poprzedniego, zatem i w przypadku „Six Degrees...” można było przypuszczać, że nie będzie mowy o autoplagiacie. Tak jest i na „6DOIT”, choć uważni mogą dostrzec w nim nieco obcych naleciałości, w dobrym tego słowa znaczeniu. Ale do rzeczy...
„6DOIT” to dwie płyty muzyki będącej odzwierciedleniem uczuć radości i gniewu, melancholii i smutku, dobrego humoru oraz podniosłości. Oba krążki muzycznie różnią się znacznie jednakże doskonale dopełniają czyniąc płytę spójną. Pierwsza płyta zawiera „tylko” 5 utworów, z których większość z nich trwa, bagatela, 10-14 minut! Prawdziwa progmetalowa uczta dopełnia się za sprawą drugiego krążka w postaci ponadczterdziestominutowej (!) suity, składającej się z 8 ośmiu części. Tak jak wynikało z nieoficjalnych informacji, które docierały do nas na kilka tygodni przed premierą albumu, pierwsza część „6DOIT” miała być „cięższa, mroczniejsza i eksperymentalna” względem ostatnich albumów DT, zaś druga - „bardziej progresywna”. I tak jest.
Album otwiera niesłychanie ciężki i metalowy, wręcz „energetyczny” „The Glass Prison”. Cechują go ciężkie, wręcz thrashowe riffy i momentami bardzo dynamiczna sekcja rytmiczna. Owa ciężkość, to w dużej mierze zasługa brzmienia basu pana Myunga, który wreszcie jest bardziej „czytelny”. Do tego ostre i mocne wokalizy autorstwa Jamesa LaBrie i... Mike’a Portnoya! W środkowej części „The Glass Prison” mamy ukłony w stronę nu-metalu w postaci łamanych riffów gitarowych i quasi-scratch’ów Jordana Rudessa. Całość kończy szaleńcza i ciężka cyberiada. Uff!!! Mocno, bardzo mocno jak na początek. Oddech łapiemy w „Blind Faith”, gdzie łagodny „aksamitny” głos Jamesa, bardzo mocny tylko w refrenie, nieco eklektycznie wmieszany jest w tradycyjny instrumentalny „ceberiadyczny sos”, w którym główną rolę odgrywa tercet Petrucci-Portnoy-Rudess. U tego ostatniego zauważalne są pewne zmiany w stylu gry, w porównaniu do tego co „spłodził” na „SFAM”. Jordan używa bogatszych i bardziej różnorodnych „ambientowych” brzmień, gdzieniegdzie tylko okraszonych wirtuozerską techniką. Kolejny utwór – „Misunderstood” – to jedna z najszlachetniejszych perełek tego albumu. Początek nastrojowy, spokojny. Łagodnie trącane struny gitary Petrucciego wplecione we wciąż „eteryczne” klawisze Rudessa, napędzane pulsującym basem Myunga i charakterystycznym „mruczeniem” Jamesa rozwijają się powoli i łagodnie, by przejść do ciężkiego, podniosłego i łatwo „wpadającego w ucho” refrenu. Słychać efekt zwielokrotnienia wokalu Jamesa, którego używa nie tylko w tym utworze. Tak. To zdecydowanie koncertowy kawałek! W swej strukturze „Misunderstood” nie byłby raczej niczym odkrywczym, gdyby nie jego koniec, który do banalnych bynajmniej nie należy. Psychodeliczny końcowy „chaos” tworzony przez gitarę Johna, przytłumiony werbel Mike’a oraz industrialne przygrywki Jordana przypominają mieszankę Tool’a z improwizacjami a la Liquid Tension Exeperiment. Przedostatni utwór pierwszego krążka „The Great Debate” to majstersztyk, a do tego – śmiemy twierdzić – nie mający swoich analogii we wcześniejszych dokonaniach DT. „Wielka Debata” porusza bardzo kontrowersyjny ostatnio temat klonowania ludzkich embrionów. I w kompozycji doskonale to słychać. James śpiewa z niesamowitą zadziornością i gniewem („Are You justified? ... Justified in taking ... Life to save life”), przy czym towarzyszy mu nie mniej „gniewna” muzyka z przewodnim gitarowym riffem, trącącym nieco Rush’owskimi klimatami. Kompozycja zbudowana jest niczym dobra opowieść, bo w istocie taką muzyczną opowieścią jest. Napięcia narasta na początku i opada na końcu, głównie za sprawą autentycznych wypowiedzi „za” i „przeciw” koherentnie wplecionych (nieco w stylu Porcupine Tree) w muzykę, by w środku osiągnąć punkt kulminacyjny. Znakomity utwór!!! Całość pierwszej płyty zamyka nastrojowo-ambientowy „Disappear”. O dziwo nie ma tu nic muzycznie zaskakującego, nie ma też ekwilibrystycznych wirtuozerskich popisów muzyków. Po prostu, proste (jak na muzyków DT) muzyczne patenty. Jednak klimatyczny i zniekształcony klawisz Jordana, gitara Johna a zwłaszcza przejmujący, miejscami wręcz łkający śpiew Jamesa, robią ogromne wrażenie. Trochę czuć tu ducha Moore’owskiego „Space Dye-Vest” z „Awake” (1994), jednak dużych podobieństw tu nie ma. Idealny zakończenie „mroczniejszej”, pierwszej części „6DOIT”.
Sięgamy po drugą płytę pełni obaw czy wytrzymamy ten „mroczny” klimat. Ale nic z tego! Tytułowa 42-minutowa suita to taki „podniebny lot z lekką turbulencją w jego środkowej części” :). „Lot się zaczyna...”. Otwierająca suitę „Overture” to nic innego jak progrock-uwertura, mająca symfoniczno-filmowy charakter. „Sprawcą” tego charakteru jest Jordan Rudess, muzyk wirtuoz, balansujący zręcznie na granicy klasyki i klawiszowego „modernizmu” (w innych kompozycjach także na granicy jazzu), który potrafi „wyczarować” znakomite brzmienia tylko z jednego instrumentu klawiszowego Kurzweila. Tak, suita to w dużej mierze popis jego możliwości, które słychać na każdym kroku. Choćby w kolejnej części zatytułowanej „About To Crash”, kompozycji przypominającej charakterem muzykę ze „SFAM” i LTE – „2” (1999). Melodyjne wokalizy Jamesa mieszają się z przestrzennym pianinem Jordana i wymyślnymi riffami Johna, który w solowej partii kończącej drugą część, nie używa w ogóle szybkiego staccato, z którego przecież słynie. Nie musi, jak zwykle jest śliczne. W części trzeciej i czwartej następuje owa „mała turbulencja” w postaci mocno metalowych, wręcz thrashowych „War Inside My Head” i „The Test That Stumped Them All”. Zwłaszcza ten ostatni emanuje piorunującą energią i zadziornością rodem z wczesnego Megadeth. W „War...” mamy po raz kolejny duet wokalny LaBrie-Portnoy, a „The Test...” zabawny duet Jamesa z „głosikiem” :). Świetne, tylko posłuchajcie. Ostre, niekiedy bardzo ostre granie nagle się urywa w ekwilibrystyczny sposób. Słychać tylko delikatnie trącane struny gitary Johna, a w tle gaworzenie dziecka. Zaczyna się „Goodnight Kiss”, „słodka kołysanka” urozmaicona nie tylko łagodnym wokalem Jamesa, ale i pasażami Jordana oraz śliczną solówką Johna (znów bez „32-ek”!) na zakończenie. O zakończeniu suity nie ma tu jednak mowy, bo „Goodnight Kiss” przenika w najbardziej „radiową”, ale i bardzo przyjemną kompozycję pt. „Solidary Shell”. Bardzo melodyjny refren, łatwo wpadający w ucho plus ciepłe brzmienie gitary akustycznej. Utwór zręcznie kończą popisy duetu Rudess-Petrucci (który to już raz!). Krótka przerwa, po której następuje siódma część „About To Crash (Reprise)”, którą rozpoczynają riffy Johna Petrucciego, tak frywolne i zakręcone jak riffy samego Steve’go Vaia. Wow! Widać wpływ tournee z G3, które po nagraniu materiału na „6DOIT” miał odbyć (i odbył) John Petrucci. Wracając do utworu. Ponownie James w środku, a na końcu lekka cyberiada. Tytułową suitę wieńczy także „orkiestrowy”, ale bardzo podniosły „Losing Time/Grand Finale”. James po raz kolejny używa mocy swojej przepony, najpierw łagodnie, później znacznie mocniej. Jeszcze tylko ostatni, wybrzmiewający akord i koniec. „Lot się zakończył...”.
Bez wątpienia nowe studyjne wydawnictwo Dream Theater to płyta bardzo udana, świeża, zaskakująca i godna polecenia każdemu, kto ceni sobie coś więcej niż tylko przysłowiowe rockowe „3 akordy na krzyż”. Przy czym termin „progmetal” nie jest do końca odpowiedni do prostego określenia muzyki jaką znajdziemy na „6DOIT”, zbyt dużo tu urozmaiceń. I bardzo dobrze, bo nic tak nie szkodzi muzyce jak „klapki na oczach”. Warto zwrócić uwagę na wyborną produkcję płyty autorstwa Johna Petrucciego i Mike’a Portnoya. Nic dziwnego, któż lepiej wiedziałby jak to zrobić, jak nie główni kompozytorzy Teatru Marzeń. Dodać można jeszcze, że John Myung, na „6DOIT”zagrał nie tylko na „zwykłym” 6-strunowym basie, ale także na chapman-sticku i 8-strunowym (!) basie. Mike Portnoy za to grał na ogromnym zestawie perkusyjnym, który – de facto – składa się z dwóch połączonych perkusji!
Jeszcze ocena, rzecz bardzo subiektywna i trudna do wystawienia w przypadku płyt DT. Niech będzie: 9. Tylko dziewięć!? Tak, tylko i aż. Bo komu jak komu, ale muzykom Dream Theater należy zawieszać wysoko poprzeczkę, a poza tym i tak, nic nie jest perfekcyjne :) A póki co czekamy na koncerty DT w Polsce, które zapowiadają się wybornie.