Dziwię się, że Piotr Kosiński w swojej Nocy Muzycznych Pejzaży, dokładniej jej części Ocalić od zapomnienia, jeszcze nie puścił "Pieśni z lwiej klatki". Arena przez kilka ostatnich lat niemalże rozpłynęła się w powietrzu i jakby wszyscy o niej zapomnieli. Dlatego poczułem, że moją misją będzie przypomnienie o tym świetnym zespole starszym i uświadomienie jego istnienia wszystkim młodszym miłośnikom rocka progresywnego. Bo - jak powszechnie wiadomo - tych drastycznie przybyło. A którą płytą miałbym zacząć wypełnianie swojego celu, jak nie "Songs From the Lion's Cage"?
W latach dziewięćdziesiątych, kiedy rewolucja neoprogresywna praktycznie wygasła, Clive Nolan - znany z zalewania słuchaczy morzem klawiszy w Pendragon - skumał się z porzuconym przez Marillion Mickiem Pointerem. Owocem tego związku był nowy zespół o nazwie Arena, który nagle uderzył z omawianym przez nas albumem. Albumem wybitnym, należy dodać, ale zagubionym w czasie. Dzisiaj z grupą kojarzy się (jeżeli w ogóle) głównie albumy "The Visitor" i "Contagion", o istnieniu starszych "Songs From the Lion's Cage" i "Pride" wszyscy, wydaje się, zapomnieli. Możliwe, że Arena z debiutem spóźniła się kilka lat. Gdyby ta płyta pojawiła się jeszcze w czasach świetności przedrostka "neo", odniosłaby ogromny sukces, jestem tego pewien. A tak, pozostaje jedynie diamentem ukrytym głęboko w podziemiu.
Nastrój. Prawdziwa baśń, opowiadana bez pośpiechu przez Johna Carsona (którego głos przywodzi na myśl Fisha), niezwykle wysmakowane klawisze Nolana i gitarowymi solówkami, które do dziś są najcudowniejszym elementem muzyki Areny, chociaż przez zespół przewinęło się dwóch gitarzystów. Na debiucie czaruje nas Keith More. Każde solo powoduje gęsią skórkę i mimowolne zamknięcie oczu. More nie zachwyca techniką i poplątanym rytmem, tylko kunsztem, z jakim powoli buduje napięcie; wznosi się w powietrze i rozpoczyna lot. Lot, który mógłby trwać bez końca... Jego wyczyny w utworze "Solomon" są w stanie wycisnąć nie jedną łzę z oka.
Wydawałoby się, że Nolan, jako autor muzyki, zawładnie ze swoimi pejzażami całą płytą, jednak tak się nie stało. Klawisze przez większość czasu budują fenomenalny nastrój albumu gdzieś w tle, wychodzą na pierwszy plan jedynie kilka razy, ale wtedy zaczyna się istna burza. W takim na przykład "Valley of the Kings", "Jericho", czy też wspomnianym już "Solomon" w kulminacyjnym momencie kompozycji Nolan rozpoczyna swoje szalone solówki, prowadząc typowy dla Areny "dialog" z gitarą. W tym momencie całość przypomina istny galop, pozbawia szczęki, aby za chwilę spowolnić i znowu rozpłynąć się w baśniowym nastroju.
Ciekawy pomysł stanowią też cztery części "Crying For Help" - krótsze przerywniki, głównie instrumentalne (tylko numer czwarty zawiera wokal), stawiające na tajemniczy i wyciszony klimat. Fenomenalnie kontrastują z wielowątkowymi i epickimi kolosami. Najpiękniejsza jest akustyczna część pierwsza, chociaż trwa zaledwie półtora minuty i trzecia - senna kraina wyczarowana przez Nolana. Zakończenie tej serii to wzruszająca ballada oraz chwila wytchnienia przed zakończeniem. A te stanowi jeden z najlepszych utworów w historii zespołu, którego tytuł przyzywałem już dwukrotnie - "Solomon". Po prostu nie mogę uwierzyć, ile piękna, dramatyzmu i emocji panowie zdołali upchnąć w tych trzynastu minutach.
Podsumowując, "Songs From the Lion's Cage" to wspaniały album. Prawie że bez minusów, bo takim można uznać nieco na siłę wydłużone "Valley of the Kings", ale i tak nie zawaham się wystawić maksymalnej oceny - jeżeli nie znasz tej płyty, drogi Czytelniku, musisz jak najszybciej nadrobić zaległości. To prawdziwa, choć zapomniana klasyka!