1. Chosen - 6:21 2. Waiting For The Flood - 5:53 3. The Butterfly Man - 8:55 4. Ghost In The Firewall - 4:54 5. Climbing On The Net - 4:39 6. Moviedrome - 19:45 7. Friday's Dream - 4:44
Po roku przerwy i kolejnych zmianach personalnych (przypomnę, że zamiast Paula Wrightsona i Johna Jowitta w zespole znaleźli się Rob Sowden i Ian Salmon) odrodzona Arena powraca z nowym albumem Immortal. O dziwo, cała zawierucha personalna nie odbiła się w żaden sposób na formie czy brzmieniu zespołu. Od samego początku fani Areny mogą czuć się jak u siebie w domu. Chosen przypomina trochę Welcome To the Cage - dobry, chwytliwy refren z ciekawymi wariacjami, okraszony pełnym energii śpiewem Sowdena. Ostry - i dobry początek. Po nim następuje łagodniejszy Waiting For The Flood, gdzie świetnie współgrają gitara akustyczna i delikatny podkład klawiszowy. W dalszej części panowie dają trochę pograć Ianowi Salmonowi. Melodia typowo "arenowska" - ten utwór mogłby równie dobrze znaleźć się na The Visitor. Dalej mamy 9-minutowy The Butterfly Man, podobnie jak kultowy dla Areny Solomon rozpoczynający delikatnymi dzwonkami. Wkrótce muzyka narasta, a John Mitchell ma okazję zagrać kilka pięknych solówek. Po chwilowym uspokojeniu rozwija się bardzo emocjonalny fragment wokalny oparty na ciekawym, synkopowanym podkładzie. Po jeszcze jednym wybuchu gitarowym ten świetny utwór niestety się kończy. Niestety, gdyż dwa następne, dość krótkie kawałki nie wnoszą nic specjalnego. Nie ma się jednak co niepokoić, gdyż czeka nas jeszcze magnum opus płyty: 20-minutowy Moviedrome. Składa się on z kilku dość wyraźnie wyodrębionych części. Choć pierwsza z nich moim zdaniem nie brzmi zbyt porywająco (ot fragment przeciętnej Areny), to napięcie znacznie wzrasta w 7 minucie utworu, gdzie wchodzą zdecydowane riffy gitary, szybko robiące miejsce dla kilku solówek na klawiszach i gitarze. Po spokojnym przerywniku następuje jedna z najlepszych solówek Mitchella. W 15 minucie panowie przystępują do "ostatecznego ataku". Następuje mocno napędzający temat wygrywany w ciekwy sposób na gitarze, aż w końcu pompatyczna odpowiednio do długości utworu końcowa partia wokalna. Po Moviedrome jest już tylko krótka, ale gustowna ballada Friday's Dream.
Jak dało się zauważyć, nowej Areny słucha mi się ze sporą przyjemnością, choć nie ma co oczekiwać wielkich niespodzianek. Clive Nolan przygotował nowy materiał według starej, sprawdzonej receptury, którą zresztą stopniowo dopracowuje. Świetnie na płycie spisuje się gitarzysta John Mitchell, który jest równoprawnym partnerem Nolana, zaś Rob Sowden brzmi tak, jakby śpiewał w Arenie od samego początku. Wszzysto to oczywiście oznacza, że pod względem brzmienia płyta nie odbiega w zasadzie od The Visitor. Trzeba tu pochwalić bardzo dobre aranżacje, dzięki którym nawet mniej wybitne momenty przechodzą bez bólu. Mimo, że trochę tych słabszych momentów płyta ma, uważam ją za kolejny udany krążek w dyskografii Areny.