Po długich pięciu latach i wielu atraKcyjnych (lub mniej) wycieczkach, maszyna z napisem "King Crimson" zatrzymała się na stacji głównej. Nie zaliczam się do szczególnie zaprzysięgłych fanów King Crimson, ale i ja oczekiwałem The ConstruKction of Light z niecierpliwością i nadzieją, wywołaną przede wszystkim poprzednim studyjnym albumem Thrak, który uważam za jeden z najlepszych w dorobku grupy.
Niestety od razu muszę stwierdzić, że moje oczekiwania nie zostały zaspokojone. Od Roberta Frippa i spółki dostaliśmy 50 minut gęstego i trudnego w odbiorze materiału. To oczywiście nie jest złe samo w sobie. Najbardziej zniechęcająca jest monotonia tej muzyki. To nie jest muzyczna podróż z pełną skalą klimatów, w której nie wiemy, co zdarzy się w następnej minucie, nie ma tu miejsca, gdzie po przedzieraniu sie przez ostre, gitarowe gęstwiny możemy chwilę odpocząć, np. przy piosenkach w stylu Walking On Air czy One Time z Thraka. Into The Frying Pan, The World's My Oyster... czy Coda nie budują klimatu, a bardziej przypominają walenie głową (gitarą?) w mur. Bardziej podobają mi się fragmenty, gdzie Fripp wykorzystuje mniej zniekształcone brzmienie gitary, czyli The ConstruKction of Light i FraKctured. W tym ostatnim pozostało chyba najwięcej magii, przede wszystkim dzięki kilkakrotnym zmianom tempa i nastroju. Fripp gra tu bardzo technicznie, ale tu akurat to pasuje. Dobrym, hałaśliwym, ale przynajmniej jakoś rozwijającym się zakończeniem są The Millenium Larks' Tongues In Aspic... przepraszam, IV część słowiczych języczków. Jak każda szanująca się gwiazda, Robert Fripp musi mieć swoją przedziwną idee fixe... Po Larks' Tongues... następuje jeszcze bonus w postaci fragmentu improwizowanej płyty nagrywanej rownolegle z The ConstruKction of Light. Jest to potrzebne odprężenie po "trudach" podstawowej części płyty i rozwija się rzeczywiście interesująco. Dobra zachęta dla zwolenników bardziej przestrzennego Crimsona.
Mimo tych rodzynków podsumowanie nie jest zadowalające. Musze się przyczepić przede wszystkim do głosu Belewa, który na większości wokalnych utworów został brzydko zniekształcony. Wraz ze sztucznie, zimno brzmiącą perkusją tworzy on wrażenie chłodu i nieprzystępności. Szkoda mi szczególnie ProzaKc Bluesa, który przez to brzmi bardziej jak parodia bluesa, choć ma bardzo ciekawy temat wiodący. Czyżby muzycy chcieli odstraszyć przypadkowych fanów, a może ukazać stechnicyzowane oblicze schizofrenicznego świata w 21 wieku? Ja mimo wszystko wolałbym, żeby King Crimson spróbował wnieść do niego trochę ciepła. A tak - mamy raczej ciężkostrawną płytę, na której trzeba przeskakiwać do drugi utwór, żeby zachować dobre wrażenie. Jak na King Crimson to zdecydowanie za mało.