Brytyjska Arena, niezwykle ceniona w progresywnych kręgach, dosłownie kilka dni temu powróciła oficjalnie ze swoim nowym studyjnym materiałem. The Seventh Degree Of Separation pojawia się sześć lat po premierze swojego poprzednika - Pepper’s Ghost - i przynosi sporo zmian.
To zmiany, które ortodoksyjnych fanów zespołu chcących, aby ich ulubiony zespół wiecznie nagrywał kopie kultowego debiutu Songs From The Lion's Cage, mogą rozczarować. Nie ma tu bowiem patetycznych, rozbudowanych i długich progresywnych pieśni, ciągnących się w nieskończoność solówek gitarowych Johna Mitchella, czy klawiszowych zagrywek pod publiczkę Clive’a Nolana. Co zatem jest? Kawał profesjonalnie zrealizowanego i zagranego rockowego mięcha w delikatnie tylko "progresywnym" sosie.
Bo tym razem Arena postawiła na zwartość formy (zdecydowana większość kompozycji oscyluje wokół czterech minut) i sporą przebojowość! Kilka numerów najzwyczajniej urzeka, bądź porywa kapitalną melodią w refrenach lub dodanymi to tu, to tam, wokalnymi harmoniami. Posłuchajcie tylko inaugurującego album, rozpoczętego a capella, The Great Escape, rozbrajającego „płynącą” melodyką w refrenie One Last Au Revoir, bardziej stonowanego Close Your Eyes, czy wręcz progresywnego przeboju What If?, przy okazji zwieńczonego najfajniejszą na płycie solówką Mitchella. A nie można zapomnieć – trzymając się tej kategorii - o rozpoczętym ciętym riffem Rapture, bądź kończącym album The Tinder Box. Żeby nie było tak sielankowo – są na tym krążku numery kompletnie nietrafione. Wśród nich prym wiedzie Echoes Of The Fall – dwie i pół minuty rockowego (chwilami hardrockowego) wypełniacza, bez którego ta płyta absolutnie mogłaby się obejść. Nieco mniejsze wrażenie pozostawiają po sobie także Bed Of Nails i Trebuchet. To wszystko powoduje, że The Seventh Degree Of Separation sprawia wrażenie krążka trochę nierównego, na którym zespołowi nie udaje się utrzymać słuchacza w ciągłym napięciu.
Pisząc o nowej muzyce Areny nie sposób pominąć nowego głosu zespołu – znanego z The Oliver Wakeman Band, Paula Manziego. Jego nieco hardrockowo – heavymetalowa maniera wokalna i barwa, nadają dźwiękom zespołu takich właśnie pierwiastków. O tym, że John Mitchell nie pcha się w światła jupiterów z dopieszczonymi solówkami już pisałem. Tych wyrazistych i oczywistych jest tu niewiele (The Ghost Walks, One Last Au Revoir, What If?). Ponadto, miłośników bardziej „progresywnych” rozwiązań (czytaj: w starym Arenowym stylu), ucieszy końcówka albumu - najdłuższy na płycie, prawie ośmiominutowy, Catching The Bullet i następujący po nim The Tinder Box. Ten ostatni, choć krótki, ma to, co tygrysy lubią najbardziej: zmienność akcji, wzniosłość, świetne wokale, melodię i ciekawe solo. Nie powinni oni też pogardzić mrocznym The Ghost Walks, zwracającym uwagę snującym się solo Mitchella.
Arenie należą się brawa za odwagę i nie stanie w miejscu. Muzycy nagrali bowiem solidny album. Do tego jeszcze pięknie wydany, z grafiką ciekawie nawiązującą do mrocznego – opowiadającego o wędrówce w zaświatach – konceptu. Dodana do podstawowego krążka płyta DVD zawiera klasyczny – trwający 50 minut - filmik The Making Of The Seventh Degree Of Separation z gadającymi w studio głowami i w miernej niestety jakości technicznej.