Lawinę zaskoczeń niesie ze sobą to wydawnictwo. Zacznę może od firmy, która ów album wypuściła na rynek. Trzeba przyznać, że krakowska Lynx Music tym krążkiem po raz kolejny poszerzyła ramy swoich muzycznych zainteresowań i poszukiwań. Po płytach Metusa, Uistiti, Beam Light czy Kayanisa, które niewiele miały wspólnego z artrockiem czy neoprogrockiem (a z którymi to wytwórnia jest kojarzona) przyszedł czas na debiut Plotnicky’ego, artystę opowiadającego już zupełnie inną muzyczną bajkę. Inną nawet w stosunku do gotycko-folkowo-etniczno-symfonicznych klimatów prezentowanych przez wspomniane powyżej projekty.
„Inside” to album Adama Płotnickiego, wokalisty Crystal Lake, grupy, z którą artysta wydał w tym roku album „Safe”. I tu trzeba przyznać, że Płotnicki również wykazał się paroma działaniami niestandardowymi. Po pierwsze, rzadko się zdarza, żeby muzyk debiutującej kapeli jeszcze w tym samym roku wypuszczał swój solowy krążek. Po drugie – w przeciwieństwie do wielu artystów, którzy „robią coś na boku” i z uporem maniaka podkreślają, że nie ma to nic wspólnego z macierzystą formacją, a… oczywiście ma (!!!) – nagrał muzykę absolutnie inną od progmetalowych dźwięków Crystal Lake.
Bo Plotnicky poszedł w rejony muzyki synthpopowej, elektronicznej, tanecznej (!) i przede wszystkim… „depeszowej”. I to właśnie jest największy problem „Inside”. Trudno nie zauważyć i nie usłyszeć głównych inspiracji Płotnickiego, który nawet w paru momentach upodabnia się wokalnie do Davida Gahana („This Is My Way”). Przyznam się wam, że nawet moja żona, która wie o moim lekkim znużeniu ostatnimi propozycjami panów z Depeche Mode, z zaskoczeniem zapytała podsłuchując to, co dobiega z głośników: „to jednak przeprosiłeś się z Depeszami?” Tak naprawdę, nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż czytając tu i ówdzie zapowiedzi płyty czy słowa samego Płotnickiego – nie ukrywały i nie ukrywają one tej inspiracji.
Tym bardziej, że płyty słucha się z przyjemnością. Jest przemyślana, różnorodna a kompozycje ciekawie zaaranżowane. Do tego znajdziemy na niej kilka fajnych melodii a niektóre kawałki mają całkiem spory, „przebojowy” potencjał. Zacznijmy od tego, co najbardziej wpada w ucho. Wszak duże fragmenty „Walking On Space”, „In Your Eyes” czy „Lost Time” nadają się do zanucenia i… potańczenia. Nie tylko jednak takimi klimatami żyje ta płyta. Płotnicki nawiązuje jednak do rockowych korzeni. We wspomnianych „Walking On Space”, „Lost Time” czy „Venice” słyszymy gitary, które jeszcze bardziej zbliżają tę muzykę do tego mocniejszego, koncertowego oblicza Depeche Mode (tak z czasów „Songs Of Faith And Devotion”). A jest jeszcze, co prawda bardzo syntetyczny, ale jednak wyróżniający się od reszty swoim dusznym, klaustrofobicznym klimatem, „Architecture”, na płycie pomieszczony dwa razy (w angielskiej i polskiej wersji). Co ciekawe, te dwie wersje oddziela chyba najbardziej zaskakujący i zarazem naturalny utwór na płycie – „All For Love”. Z dominującą gitarą i towarzyszącym… akordeonem. To jakby wariacja na temat przepięknego „All I Want Is You” U2. Posłuchajcie zresztą tu gitary pachnącej stylem The Edge’a.
W wypadku takich albumów otwartym zawsze pozostanie pytanie, na ile muzyk pokazał własne oblicze, a na ile stworzył kopię dźwięków artysty, od którego wpływów się nie odcina. Cóż, sami sobie na to odpowiedzcie. Mnie zaś zastanawia jeszcze jedna sprawa. Do czyich rąk owa pozycja trafi. Do fanów Crystal Lake, z którym Płotnicki jest obecnie związany (wszak album reklamowany jest jako solowa płyta wokalisty zespołu) czy środowisk z innej szuflady? A zresztą…, dla ludzi o otwartych na muzykę głowach, nie ma to najmniejszego znaczenia. Tym bardziej, że to naprawdę interesująca rzecz.