„Zrozum - to co widzę nigdy się nie skończy.
Teraz nie jestem sobą, światło umarło,
a reszta jest zbyt realna by uciec i ukryć się ...”
Już od pierwszych dźwięków wiadomo, że to Anathema. Taka muzyka łącząca rzeczywistość z innym wymiarem. Jakby film, który w nocy oglądałeś w samotności, nagle okazał się być prawdziwy. I pukanie do drzwi ... Pozwalamy sobie odetchnąć ? Nic z tego. To sprzężenie gitary, te przetworzone dźwięki perkusji, nadającej wręcz transowy rytm tej kompozycji powodują, że chłód dotyka naszej szyi i nie pozwala spokojnie zamknąć oczu ...
„Cokolwiek zrobiłeś, czegokolwiek nie uczyniłeś
Jest to szukanie przyczyny - spójrz sobie w oczy
,
Ten kim jesteś jest wszystkim tym czym byłeś kiedyś,
A to co nadejdzie jest wszystkim co robisz teraz ...”
Balance zaczyna się od dźwięków przypominających pasaże mistrzów muzyki elektronicznej. Potem owszem, jest i sporo nowoczesnego grania, tak charakterystycznego dla początku obecnego stulecia. Niby ballada ... ale strach narasta, by wybuchnąć gitarowym rzężeniem zmierzającym ku schizofrenii ..., gdy nagle
„(twój) świat marzeń jest zbyt przerażającym miejscem by być w nim uwięzionym
całe twoje życie jest blaskiem w czasie...
dopóki się nie zorientujesz, że jesteś bliżej... prawdy
w tobie... jest prawda”
Głos przetworzony przez vocoder, powielana na okrągło partia gitary, narastający chaos, sprzężenia ... i wyciszenie. Przepiękny utwór, melancholia w czystej postaci – to Closer. Sześć minut grania, które wyszło wprost z zakończonego w niezauważalny sposób Balance. Cudo. A dalej ... dalej jest utwór, który spowodował, że usiadłem do tej recenzji.
„tak...
jesteś tam? czyż to nie cudownie znać
wszystkie duchy, wszystkie duchy
One wygładzają mój egoizm -
Mój umysł jest szczęśliwy
Jedynie muszę nauczyć się rezygnować z walki
Wiem, że nie wyrządziłabyś mi żadnej krzywdy
lecz odkąd nie ma ciebie... wewnątrz jestem zagubiony”
Are you there ? Czy jesteś tam przyjacielu ? Jesteś przyjaciółko ? Co za cudowne uczucie, pamiętać wszystkie chwile szczęścia i żadnej tragedii. Szukajcie swojej bratniej duszy. Ten śpiew gitary, ta wokaliza ... i Danny śpiewający takim głosem, że widać uśmiech na jego twarzy. Uśmiech i dobro. Wezwanie do święta. Żadnych umartwień na siłę, po prostu czyste piękno. To właściwie nawet nie ballada, nie wiem, jak wam je opisać.
Piękno, które się nie kończy. Bo jak może się kończyć w dziecięcych marzeniach ?
Gdy marzenia dobiegają końca, ty nadal szybujesz wolny jak ptak. A tu nagle okazuje się, że ściąga cię w dół dwa tysiące metrów na sekundę i twa ułuda wolności jest jedynie halucynacją. Ale tak jest zawsze – miraże wyczekują na krawędzi odległego horyzontu i wszyscy jesteśmy sobie obcy. Wszystkich dotyka globalna iluzja. Gdy Danny zaczyna krzyczeć (tak, tak, są tu nie tylko same ballady) wraca do nas obraz tamtej Anathemy. Tego zespołu z odległych czasów The Silent Enigma, ostrego i porażającego rezygnacją grania. Wszyscy, którzy zapomnieli już ostrą jazdę Anathemy – nagle obudzą się z letargu.
„nie mogę zmienić tego co się stało
wyślizgnąłeś mi się przez palce
i jestem tak zawstydzona
wyślizgnąłeś mi się przez palce i zapłaciłam za to ...”
A Natural Disaster . Kobiecy głos, tekst noszący w sobie i niewinność, i ból pierwszej nocy, strach i pożądanie pierwszego pocałunku. Zdradę i miłość, wierność i nienawiść. Akademia naszych tęsknot. Nic więcej. Czy po tym może być coś więcej, niż śpiew, iż czuję się, jakbym potrafił latać ?!!
I ten rytm walca, zaczarowany dźwięk niczym gra kataryniarza, przywołuje stare fotografie (któż jeszcze pamięta, że fotografie były też czarno – białe).
Finał pierwszy, to Electricity. Przejmująca opowieść o tym, jak zabójcza dla każdego związku potrafi być dominacja jednej osoby. Podporządkowanie to śmierć związku, to gasnący płomień. To ... finałowy dźwięk przypominający zerwanie struny. To potępienie ....
„Zdaje się, że tak naprawdę nigdy mnie nie znałaś
zdaje się, że tak naprawdę nigdy mnie nie rozumiałaś
zdaje się, że tak naprawdę nigdy nie wiedziałaś co czuć
ale coś we mnie przyciągało cię do mnie
A wszystko czego potrzebowałaś to ... uwolnić się ode mnie „
Drugi finał płyty to Violence. Przemoc. Dlaczego ludzie godzą się na przemoc ? Dlaczego akceptują jej przejawy i pozostają w związkach, które nie mają przyszłości ? Bo chwilom grozy, takim, jak łoskot pędzącej bez opamiętania perkusji towarzyszą momenty absolutnego wyciszenia i piękna, niczym partia fortepianu. Przecież nie zawsze w łazience na lewo znajdziesz moją ulubioną siekierę. Czasami jest tam również bukiet kwiatów ...
Ten utwór to przerażający smutek, to obraz okrucieństwa w czystej postaci. Bo jak szukać ucieczki, gdy następnego dnia drogę do pierścionka z przeprosinami wyściełają nam płatki róż ... Straszne. Przemoc. Unikajcie jej ze wszystkich sił. Nie da się z nią żyć ...
Powiedziałbym krótko, że to klasyczna płyta Anathemy. Płyta, która zadowolić powinna wszystkich, którzy przygodę z Anathemą wspominają nie tylko przez pryzmat wczesnych płyt, na których było ostro, głośno i niekoniecznie wyraźnie. Każdy, kto wspomina mile Judgement, tu również się nie zawiedzie. Czy zatem 9 punktów to nie zbyt wiele ? Ależ przecież nie oceniamy tu wyłącznie nowatorstwa. Tej – cokolwiek by to nie znaczyło – progresywności. To bardzo dobra płyta. Nastrojowa. Melancholijna. Smutna i przerażająca zarazem. I ... piękna.
Hm, szacowny kolega recenzent pouczył mnie ostatnio, że powinienem robić to (recenzować – przyp. aut.) surowo, wstrzemięźliwie, merytorycznie, profesjonalnie i na trzeźwo. To ostatnie mi nawet wychodzi, bo butelką wina, to ja się nie upiję. A pozostałe ... cóż, osądźcie sami.
Od Natural Disaster blisko, bardzo blisko jest do mojej ukochanej płyty Anathemy – Alternative 4 . Tym wszystkim, którzy nie mogą zapomnieć tamtych klimatów z czystym sercem najnowsze dzieło Anathemy polecam .....
Are You There ?
No to posłuchaj …