W ciemnościach, za skrzyżowaniem mrugają światła. Nie widzimy z daleka, czy to tylko policyjne ostrzeżenie dla takich nocnych podróżnych, jak my, czy też ratunek przed nieoczekiwanym, przed którym tak naprawdę uciec nie sposób. Niedotykalne chwile, sekundy nacechowane tajemniczością ludzkiego życia, jego początku i końca pojawiają się w moich myślach, ilekroć tylko o nich wspomnę. Są zawsze ze mną, są jak muzyka, bezwzględnie łaszcząc się ku moim wolnym od trosk chwilom.
Gdybym zatem próbował znaleźć miejsce i czas, najpełniej oddające znaczenie gestów, od których się wszystko zaczęło, musiałbym się cofnąć do zamierzchłych lat osiemdziesiątych. Innego świata. Alternatywnej dziś rzeczywistości. Tak, ale po co? zapytałby wówczas swoim buntowniczym głosem Zbigniew Markowski. Więc może jednak pozostańmy w czasach obecnych. Przejściowych (choć „czas jest zawsze przejściowy, a chaos jest w nas”, tak, to też wiem..). To w nich przyjdzie nam spędzić resztę dni naszego życia. Jakie będą? Dokąd nas zawiodą? Czy będzie co wspominać?
Tę pozostałą część naszych chwil na tym padole spędzimy wśród osób, myśli, dźwięków i miejsc, które kształtowały nas przez minione lata. Rzadko kto z nas decyduje się na zupełną odmianę własnego życia, najczęściej poprzestajemy na drobnych zmianach i tak trwanie w cichej desperacji prowadzi ku owej zimnej reszcie. Skoro życie to krótka ciepła chwila, powinniśmy się nią cieszyć ile się da. Więc robię to. Oprócz różnych codziennych czynności, rozmów, kontaktów i zabaw z dzieckiem (tym młodszym, bo nastolatek zaczyna mieć już swój własny świat) składam sobie świat powszedni z tego, co zawsze poruszało mi serce i duszę. I napędza dalej. Jest jak zastrzyk z adrenaliny.
Taką radość sprawia mi muzyka. Przyznaję, jestem od niej uzależniony, nie potrafię się jej wyrzec. Gdybym miał prawdziwie postanowić, że w Wielkim Poście odmówię sobie czegoś, co stanowi dla mnie kwintesencję moich słabości, co zasila energię życia, byłaby to właśnie Muzyka. Miałbym się jej wyrzec? Nie, nie potrafię. Nie i koniec. Trudno, będę się smażył w piekle. Bo ja każde nowe dźwięki chłonę jak gąbka wrzucona do wody. Nasiąkam nimi, żyję dla nich i gdy ich nie ma – nie działam, niczym silnik pozbawiony paliwa. Oczywiście też różnie z tą muzyką bywa. Czasami, bo i tak jest – odkładam kolejne, nawet nerwowo wyczekiwane CD na półkę, zawiedziony faktem, iż moje nadzieje rozminęły się z wizją artystów. Ale bywa i tak, że jakiś album to jest to. Kwintesencja oczekiwań. Histeryczne uwielbienie. Strzał w dziesiątkę.
Jak… najnowsza Anathema. W sumie nie chciałbym się rozwodzić nad kolejnymi nagraniami, bo w każdym z nich codziennie odnajduję nowy smaczek, w kolejnym odsłuchu dociera do mnie wyjątkowość tych nut, jakie bracia Cavanagh & spółka sprokurowali na Weather Systems. Powie ktoś: to już było. Znamy taką Anathemę. Ok., odpowiem, a co nam to szkodzi? To ich styl. Ich granice zakreślone kiedyś na Alternative 4 czy A Natural Disaster wyznaczają gdzie leży anathemowska ziemia obiecana. Melodia, budowanie napięcia, solówki, harmonijne brzmienia – owa niezwykła mieszanka, do jakieś przywykliśmy przez laty tu powraca jak magia. Na nowo, z jeszcze większą siłą i odwagą. Oto rock progresywny XXI wieku. Naturalna ewolucja ku swoistemu pięknu, a nie staczanie się w czarną, zimną pustkę. To Anathema 2012. Żadnego słabego nagrania. Czysta radość i piękno.
Tyle peanów. Na koniec wyjaśnienie. Czego nie oczekuję od Anathemy? Jakichś karkołomnych zmian stylistyki. Silenia się na oryginalność w świecie, gdzie wszystko niby się zmienia, a w gruncie rzeczy, pod powierzchownym lukrem całość wygląda tak samo. Takiej Anathemy sobie nie życzę. Wdzięczenia się do publiczności, białego fortepianu, blichtru, kolorowych magazynów, tańca z gwiazdami i opowieści, w jakim klubie i z kim kogo widziano. I takiej Anathemy nie ma. A nawet jeśli gdzieś pojawiają się kwestie, których chciałbym uniknąć, to dalibóg, cieszę się, że mnie o nich nic nie wiadomo.
Zagrają dla nas dziś. Jutro. I już nie mogę się doczekać...