Zespół The New Basement Tapes okrzyknięto supergrupą, jak tylko powstał. Nazwa w oczywisty sposób i zupełnie nieprzypadkowo nawiązuje do słynnych piwnicznych taśm Boba Dylana, powstałych pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Czy jest, czy też nie jest supergrupą – nie mnie tu osądzać – ostatecznie wszak liczy się jedynie to, czy muzyka, którą nam proponuje jest warta naszego czasu.
Wbrew pozorom nie jest to jakiś tam tribute album. Lost on the river nie zawiera nagrań młodych artystów, którzy na muzyce Dylana wychowali się i teraz chcą go jakoś uhonorować. Przeciwnie – to projekt praktycznie w całości oparty na samym autorze. Bob Dylan bowiem, za namową producenta T Bone Burnetta wybrał kilkanaście swoich piosenek, albo raczej ich szkiców, powstałych w czasach sprzed i po jego wypadku motocyklowym z 1967 roku i wspólnie z członkami The New Basement Tapes zadbał o ostateczny kształt wydanego w listopadzie 2014 roku dzieła. Częściowo – można by rzec – sytuacja przypominała tu dawną współpracę Dylana z członkami The Hawks, ale tylko częściowo. Dylan bowiem na albumie jest niesłyszalny: nie śpiewa i nie gra. A jednak… płyta ma zdecydowanie dylanowski sznyt, zaś każde z nagrań zawiera coś, co nie pozwala obok przejść obojętnie.
I tak mamy tu genialny, zdołowany blues Down On The Bottom, przypominający trochę nagrania Roberta Planta zrealizowane wspólnie z Alison Krauss. Muzyka wije się przed siebie, rozkołysana potęgą gitarowych akordów, a wokalista ślicznie, momentami brzmiąc jak swój wielki mistrz wyśpiewuje ową pieśń o klęsce. Na dno, ostatecznie na dno, aż do ostatniej kropli w filiżance, chyba, że znajdę kogoś, kto mnie pokocha. Prawdziwy Dylan. A dalej? Lekko surowe Married To My Hack. Łagodne i śpiewne zarazem goin’ back to Kansas City, gdzie prześlicznie i lekko pobrzmiewa rock pomieszany country ozdobiony w finale ozdabia całkiem przyjemnym, chropowatym solo Jima Jamesa. Tak do bólu wręcz neilyoungowskie, jak tylko możemy sobie to wyobrazić. Ten utwór to przesuwające się za oknami przestrzenie amerykańskiej prerii. To opuszczone stacje benzynowe wzdłuż starej autostrady. Hulający po pustych ulicach wiatr. Ech…
Zaraz po nim – Spanish Mary. Takie tkwiące gdzieś pomiędzy Joni Mitchell i Joan Baez. Lost on the River #12 z odciśniętym znakiem firmowym Elvisa Costello. Dylanowski (ponownie do bólu wręcz) Stranger, z gitarami brzmiącymi, jakby sekcja rytmiczna Stonesów wpadła na whisky z baru obok. Balladowe Liberty Street, najpierw z towarzyszeniem fortepianu brzmi jak użalający się nad sobą pianista, a potem utwór rozwija się w przyjemną, rozkołysaną balladę, graną dla zakochanych par tak ot, bez dedykacji. Klasycznie countrowe Duncan And Jimmy. I tak można by bez końca…
Lost on the river to album niezwykły. Z jednej strony to Bob Dylan, a przecież praktycznie go na tej płycie nie ma. Słyszymy przecież, że odcisnął na krążku swój znak, ale jednocześnie jakby zabronił nam o tym przypominać. Dzięki temu całość nabiera niesamowicie urokliwego i frapującego charakteru. Ta muzyka pozwala się w sobie zatracić, ba, jej spontaniczność i żywiołowość pokazuje, że dobre kawałki da się nagrywać po prostu ciesząc się samą muzyką. Jej brzmieniem, harmoniami, warstwą liryczną, każdą, nawet najmniej oczekiwaną nutą, jaką uda się przykroić z tego świata dźwięków, które jeszcze czekają na odkrycie.
PS. Kto wziął udział w sesji – wszyscy pewnie wiedzą, a jak nie wiedzą, to wystarczy obejrzeć uważnie załączony muzyczny fragment…