Jesień nadciąga. Przed laty David Sylvian zaśpiewał „september is here again” i nie sposób tego zdania pominąć, spoglądając za okno. Kasztanowce, które smaga wiatr pogubiły już znaczną część swoich liści, a słońce, przebijające się od czasu do czasu przez chmury, złoci pozostałości przypominając, że Złota Polska Jesień (miejmy taką nadzieję) tuż tuż.
Rankiem, kiedy przebijam się przez rozkopane i pokryte nocnym deszczem drogi centralnej Polski, gdy przychodzi mi odstać swoje minuty cennego (przynajmniej tak mi się wydaje) czasu w korkach, zwężeniach i temu podobnych testerach cierpliwości, dopada mnie chęć ukojenia zszarganych nerwów dźwiękami muzyki, której nie spieszy się nigdzie. Muzyki oplatającej moje zmysły pojedynczymi nutami wytchnienia, romantyzmu, piękna i tego wszystkiego, co składa się na znaczenia słowa „nirwana”.
Te dźwięki. Jak ścieżka wiodąca w las, szumiący swoją pieśń od stuleci, docierają do mnie z odtwarzacza samochodowego i nagle wszystko inne staje się nieważne. Pojedyncze trącenia perkusji, oszczędne nuty wygrywane na saksofonie. Jakieś klawiszowe pasaże, ozdabiane akordami gitarowymi granymi tak od niechcenia. I jakże wyważony „śpiew” wokalisty: choć właściwie przez większość czasu, gdy wybrzmiewa muzyka głos szepcze, mamrocze, melorecytuje i właściwie robi wszystko, tylko nie śpiewa. Powtarza więc tę swoją mantrę, pozbawioną egzaltowanej ideologii.
I nawet, gdy z odkrytych przestrzeni górskich stoków, czy bladych stygnących plaż morskiego wybrzeża wracamy z przymusem do naszych codziennych obowiązków, to nadal ta muzyka pozostaje z nami. W dalszym ciągu jest magicznie. I kiedy siedzę sobie z tobą gdzieś w tłumie podobnych nam wykolejeńców, to gitara basowa nadal pomrukuje sobie w kącie, opary dymu wznoszą się znad stolików, barmani docierają ostatnie szkło. Stukot tramwajowych kół, wycie syren policyjnych radiowozów – to wszystko jest nieważne. Nie liczą się ani natrętne spojrzenia przechodniów, ani pogardliwe obietnice polityków. Nic nie ma znaczenia, bo zapadamy się w hipnotyczne dźwięki Big Wheels In Shanty Town. Jakieś pokręcone figury rytmiczne wygrywane przez sekcję, jakieś solo na rzężącej gitarze, dęciaki i afrykańskie zaśpiewy. Czy trzeba czegoś więcej? Jeśli tak – to proszę bardzo: Red Earth (as summertime ends). Nawet tytuł sprzyja naszym rozważaniom. Powtarzalny, zapętlony schemat wygrywany na syntezatorach, akustyczna gitara a’la Pat Metheny i … elektroniczne pasaże, brzmiące, jakby je wycięto ze ścieżki dźwiękowej serialu Ulice San Francisco. Mało? No to jeszcze absolutne arcydzieło: minimalizm w czystej postaci – New Moon At Deer Wallow (ach, te jęki saksofonu!!) i zaraz po nim następujący hit – Blackwater. Genialne dwa nagrania, po wysłuchaniu których Rain Tree Crow pozostanie z wami na zawsze.
No cóż, słowo się rzekło, September is here again. Dni coraz krótsze, noce coraz chłodniejsze. Nie wiem, jak u was, ale ja rozpaliłem w kominku, mocna herbata w filiżance, książka w ręce i czas zanurzyć się ponownie w cudowne dźwięki Rain Tree Crow. Z czystym sumieniem POLECAM.