„Weź niebieską pigułkę, a historia się skończy,
obudzisz się i uwierzysz we wszystko, w co zechcesz.
Weź czerwoną pigułkę, a pokażę ci, dokąd prowadzi królicza nora.”
Staliście kiedyś przed takim wyborem?
W zamierzchłych czasach mojej młodości wybrałem kiedyś taką czerwoną pigułkę. Była opakowana w kartonową okładkę, na które rozmazane postacie we wzorzystych koszulach i czerwonych marynarkach spoglądały na mnie z dziwnym politowaniem w oczach. W środku kartonika – srebrny krążek opatrzony nieziemskim szlaczkiem. Pełen muzyki, która po włożeniu do odtwarzacza wywołuje do teraz gęsią skórkę na karku.
Debiutancka płyta Pink Floyd. Jedyne pełne dzieło, jakie powstało w składzie z pierwszym liderem grupy – Sydem Barrettem. To muzyka z innej rzeczywistości. Już sama próba opisania mnie przeraża, ale cóż, spróbuję. Postaram się jednak, aby było krótko, treściwie i na temat.
Astronomy Domine. Stały i pewny punkt programu koncertowego Pink Floyd przez wiele lat. Nawet ostatnio gra go David Gilmour na swoich solowych koncertach. Organowy puls przypominający komunikat nadawany alfabetem Morse’a, okraszony efektami specjalnymi (dziwny głos dobiegający nas jak z kosmosu) i w końcu salwa basu i perkusji zaczyna właściwą część nagrania. Trudną w sumie do sprecyzowania, bo chyba tylko popisy wokalne członków zespołu spinają w klamrę ten utwór. Spinają, bo inaczej wszystko rozleciałoby się, jak jakoś poharatany statek kosmiczny po przejściu przez pas meteorów. Zresztą partie wokalne niespodziewanie sytuują Pink Floyd blisko … The Beatles. Zbliżona charakterystyka głosów dość jasno wpasowała się onegdaj w czasy końca lat sześćdziesiątych. I tak jest przez całą płytę. No, prawie przez całą. W każdym razie łapie się na te porównania Lucifer Sam, chyba dość jednoznacznie nawiązujący do Tomorrow Never Knows Słynnej Czwórki. Wart jest jednak naszej uwagi również z innego powodu. Jest nią znakomita, chłodna, wręcz nowofalowa partia basu Watersa – właściwie to bez niej to nagranie nie istniałoby. Na porównania do Chłopców z Liverpoolu spokojnie zasługuje Matilda Mother. Znowu odlot muzyczny. Najpierw zwykły utwór, piosenka, która w finale przeradza się swoistego rodzaju improwizację. Ten sam schemat zespół zastosuje do kolejnej kompozycji Syda Barretta Flaming. Znowu melodyjny początek, ponownie efekty, jakieś ptaki czy inne cuda. I znowu improwizacja w finale. Albo przynajmniej namiastka improwizacji, bo w końcu co można zdziałać w trzy minuty.
Zmiana nastroju (właściwie to zmiana wszystkiego) następuje z nastaniem kolejnego na płycie nagrania o zagadkowym tytule Pow. R Toc. H. To pierwsza na płycie kompozycja zespołowa. Choć właściwie, to właśnie dzięki tytułowi utworu przyjmuje się, że to Roger Waters nadał temu nagraniu jego znany nam kształt. Nagrywał te wszystkie dodatkowe dźwięki, wymyślił kakofoniczne wstawki i na dodatek podsunął tytuł tej miniatury, która ma być pierwszym oficjalnym protestem Fajansa przeciw wojnie. W każdym razie Toc. H to skrót od wyrażenia Talbot House (a to znów nazwa klubu dla żołnierzy brytyjskich stacjonujących we Flandrii w czasie I Wojny Światowej), co łącznie z odszyfrowaniem pozostałych składników tytułu dość jasno daje nam do zrozumienia, iż wojna jest paskudna i zła, a zatem należy wspierać inicjatywy przeciwstawiające się samotności i nienawiści, a jednocześnie kultywujące idee braterstwa i służby dla drugiego człowieka.
Dobrze, wiem. Miało być krótko, a ja tu się rozwodzę nad nieistotnymi – zdaniem niektórych – szczegółami. Zatem jeszcze tylko kilka słów – bo nie mogę się powstrzymać – na temat najważniejszego nagrania na płycie. Interstellar Overdrive. To nagranie … (tu brak mi słów) kosmiczne; nie jestem w stanie wam opisać, jakie emocje budzi. Tego trzeba posłuchać. Jednak pewnie nie wszyscy wiedzą, że wersja, która znalazła się na płycie The Piper … powstała w dość specyficzny sposób. Otóż producent nagrania, Norman Smith wpadł na pomysł nałożenia na siebie dwóch zarejestrowanych wersji tego utworu. W efekcie powstało coś nieziemskiego, gdzie z jednej strony psychodeliczny riff nadaje ton całej kompozycji, a z drugiej gra poszczególnych instrumentów stanowi doskonałe odzwierciedlenie spontaniczności i emocjonalnej złożoności floydowskiego świata końca lat sześćdziesiątych. Ten utwór to arcydzieło.
Cóż, można się spierać na temat, jaki wpływ miała (ma) debiutancka płyta Pink Floyd na współczesną muzykę nie tylko rockową. Można, ale po co? Niewątpliwie wówczas zawierała sporo nowatorskich rozwiązań brzmieniowych, w końcu prawie nikt tak wtedy nie grał. To z jednej strony zwykły rock, zahaczający momentami o pop, a z drugiej totalny, psychodeliczny odjazd, pełen gazetowych taksówek wyłażących na brzeg , marmoladowego nieba i konia na biegunach, co bezowy zjadł tort. A mimo to lojalnie ostrzegam, to nie jest płyta łatwa.
– Nie jest łatwa? – pytacie – co to znaczy?”
„To znaczy zapnij pasy, Dorotko, i pożegnaj się z Kansas”