Joseph Wright of Derby jest dla mnie geniuszem. Świat był kiedyś inny, może inne też było niebo ponad Ziemią. Bo jeśli było takie jak na obrazach Wrighta, to ja chcę w tamte czasy. W zasadzie patrząc na jego obrazy widzę przede wszystkim chmury i światło. Nie takie zwyczajne chmury, ale właśnie te - tchnące w jego prace specyficzny melancholijny klimat.
Czasem przechadzam się po sklepach z płytami zapuszczając się w obręb półek, na których leżą płyty o nic nie mówiących mi tytułach. Lubię wtedy przeglądać okładki. Czasem zdarzy się wśród nich taka, że od razu nabieram ochoty na kupienie płyty. Być może okaże, się kompletnym dnem, ale za to jaka ma okładkę !
Na pierwszym planie tylko drzewa - ciemne, ponure, ale za nimi w dali odbywa się fascynujący spektakl nieba. Światło i chmury. To przecież takie banalne, codzienny widok zza okna. Tu jednak przestaje taki być. Po prostu wiedziałem - chcę mieć tę płytę i już. A potem jeszcze recenzja z Tylko Rock. "(...) Ta płyta jest jak romantyczny wiersz (...)"... Lecz zanim jeszcze ta kaseta wylądowała w moim walkmanie, trafiłem na inna płytę, z okładki której wygłodzona mumia wrzeszczała na mnie "chce Cię!!!". Bardzo długo nie poddawałem się tej mumii, bardzo długo puszczałem tą kasetę i wyłączałem w połowie by po paru dniach z uporem maniaka do niej wracać. To zdarza mi się rzadko. Zwykle po dwóch trzech przesłuchaniach już wiem, że płyta wczesniej czy później wyląduje u kogoś innego, albo znajdzie swoje doczesne miejsce w kurzu na strychu.
Kiedy w końcu "Serenady" Anathemy na stałe zagościły w moich słuchawkach, przypomniałem sobie o tych niesamowitych chmurach. Do "The Silent Enigma" nie musiałem się przyzwyczajać ani chwili. Od razu ten cieżko-mroczno-chmurzasty klimat dotarł do mnie z całą mocą, by wkrótce zmienić się w myśl, że jest to najlepsza płyta jaką znam. Dziś może już tak nie twierdzę, po prostu straciłem rachubę w tych moich najlepszych płytach i straciłem też ochotę na taką klasyfikację. Dziś większość ludzi zna Anathemę i ceni ją za ostatnie trzy płyty, których ja nie rozumiem w ogóle i zupełnie ich nie czuję. Każde ich przesłuchanie kończy się cichym mrukliwym pochrapywaniem, lub też zmianą krążka w odtwaraczu. Zawsze więc wracam do początków muzycznych działań chłopaków i wciąż potrafię się nimi zachwycać. "The Silent Enigma" to płyta z czasów, gdy panowie z Anathemy wciąż chcieli jeszcze grać, a nie tylko płaczliwie jęczeć jak to im smutno, a przecież ta muzyka też wesoła nie jest. Ta płyta powstawała w czasie rozłamu, w czasie gdy reszta zespołu zmęczona fochami wokalisty Darrena White'a
miała dość i w końcu usunęła go z zespołu. Utwory kończono w pośpiechu, żeby tylko zdążyć, część z nich po prostu zaimprowizowano w czasie sesji. Być może niektóre grupy powinny darować sobie długie siedzenie w studio i szlifowanie każdej piosenki, bo wtedy potrafią swoją muzykę tylko zagłaskać na smierć.
Wszystko zaczyna się od plumkającego wstepu cicho i spokojnie jak w tytule... nie, nie już za chwile wchodzą ciężkie gitary. Słyszę "come on" w słuchawkach, więc już biegnę myślami w tamtą stronę. Uwielbiam te plumkającą gitarę Daniela, te spokojniejsze bardziej melancholijne części utworów, które na chwilę zwalniają bicie serca. Pasuje mi ta pompatyczna, deklamowana część "Shroud of frost" bo wiem, że za chwilę znów zrobi się głośno. Teraz kompletne wyciszenie, akustyczne "...Alone", zaśpiewane pięknym dziecięcym niemal głosikiem, przechodzące potem w minimalistyczne orkiestralne wariacje. I tak dalej, dalej i dalej. Chmury wiąż wiszą nad ciemnymi drzewami Słońce chyli się na zachodzie, światło się zmienia. W końcu gaśnie, nadchodzi noc. Nadchodzi apogeum płyty. "A Dying Wish" to po prostu majstersztyk. I jeszcze tylko koncząca instrumentalna "czarna orchidea" przypominająca, że jeszcze jesteśmy w tych innych czasach, gdy niebo było inne.
Dziś Anathema to już inny zespół, który najlepszy okres ma już za sobą. Panowie zmienili skóry na dresy, a glany na ciepłe kapcie i długie włosy im przeszkadzają. Ale ja was pamiętam. Pamiętam to, że potrafiliście mnie zauroczyć, a nie tylko uśpić. Poruszyć, a nie zanudzić. I chwała wam za to. Dziś to niestety kolejny zespół, który spisałem na straty. Być może tak powinno być. Świat się w końcu zmienia i ludzie też się zmieniają, ale ja lubie swoje wspomnienia i lubię do nich wracać. Być może jestem dziwny, a może po prostu zakochuję się nie wtedy kiedy trzeba... i wiecie dobrze mi z tym.