Bez czarowania nikogo – nigdy nie byłem fanem Anathemy. Lubię „A Fine Day To Exit”. “A Natural Disaster” , czy z innej beczki, “The Silent Enigma”, to też fajne płyty, ale w gruncie rzeczy, poza tą pierwszą, na dłuższą metę te dźwięki mnie nie zainteresowały. Wychodzi jednak na to, że chyba będę musiał się z chłopakami przeprosić, bo krążek, który udało im się popełnić w tym roku zbyt prędko mi się nie znudzi.
Największy atut płyty? No mowa, że fantastyczne melodie i ten ulotny, fascynujący klimat. Po prostu „We’re Here Because We’re Here” czaruje i urzeka. Przepiękna jest ciepła i świetnie zaśpiewana „Dreaming Light”, „Summernight Horizon” zachwyca olbrzymim ładunkiem emocjonalnym, podobnie jak „Angels Walk Among Us”. Rzadko kiedy zdarza mi się mówić, że jakiś album jest po prostu piękny – zazwyczaj zdarzają się jak już piękne momenty, jakieś urzekające ballady czy coś w tym guście, ale tym razem cała płyta jest autentycznie piękna. Tym razem Brytyjczykom udało się znaleźć złoty środek i dokładnie przemyśleć całość, bo do tej pory jedyną naprawdę spójną płytą wydawała mi się „A Fine Day To Exit”. To również był ładny album, ale „We’re Here Because We’re Here” jest dużo ładniejszy. Nawet wcale nie przeszkadza, że ze dwa razy miałem przez krótki moment wrażenie, jakbym słuchał Porcupine Tree. To tylko chwilowe wybryki, Wilson nigdy nie grał tak czarująco, lub też czarował na innej płaszczyźnie. Bo co tu dużo mówić, Anathema chwyta za serce i za cholerę nie chce puścić, i to nawet mnie, faceta, który myślał, że serducho jedynie pompuje krew. Oprócz tego, muzyka zawarta na tym krążku jest naprawdę bardzo charakterystyczna i dość ciężko jest wyłapać jakieś dosłowne inspiracje. To raczej niezwykle udana kontynuacja stylu, który cechował już poprzednie krążki Anathemy, lecz tym razem udało się te dźwięki wznieść przynajmniej o jeden poziom w górę.
A nawet jeśli do „We’re Here Because We’re Here” podejdzie się ze sporą dawką rezerwy, to i tak trudno będzie nie docenić kompozycyjnego kunsztu Brytyjczyków, świetnej formy wokalnej Vincenta Cavanagh, czy nawet bardzo dobrej produkcji. Od strony technicznej to bezbłędne wydawnictwo. Pięknie zaznaczone są klawisze, które zresztą w poszczególnych kompozycjach nierzadko pełnią istotną rolę, równie interesująco wypadają boczne linie wokalne. Solówki też są fajne. To tyle ściemy, bo prawdę mówiąc, ten album to po prostu czyste emocje. Spoko, jeśli brzmi to przy okazji przejrzyście i wszystko jest na swoim miejscu, ale teraz 95% wydawnictw brzmi dobrze. Sztuką jest, żeby płyta była ujmująca, a ta bez wątpienia jest.
Tak w ogóle, to od początku korci mnie, żeby napisać, abyście zamiast czytać te koślawe zdania, pofatygowali się posłuchać „We’re Here Because We’re Here”. Niezależnie jakiej słuchacie muzyki na co dzień, nawet mojej matce się podobało. Przepiękna płyta – to jest dla niej najtrafniejszy opis. Kandydat do płyty 2010 roku – dla mnie chyba tak. W każdym razie to niesamowicie pozytywne zaskoczenie, bo niczego wielkiego po Anathemie się nie spodziewałem. Jeśli ich kolejna płyta będzie równie dobra, chyba osobiście ich przeproszę za to, że zwątpiłem.
P.S. Daję dziewięć oczek, bo podobno gdzieś jakieś partie ma Ville Vallo. Nie wiem gdzie, ale liczy się sam fakt wymienienia go w książeczce.