Przyznaję się, że nie jestem jakimś wielkim sympatykiem tego zespołu. Ich muzyka zawsze ani mnie ziębiła, ani grzała. Nie licząc wczesnego etapu działalności, jakoś kojarzyli mi się zawsze ze smutnymi chłopcami z Liverpoolu, którzy śpiewali o jesiennej słocie. Nawet nie bardzo obchodziło mnie, że zaliczani są do klasyków europejskiego death/doom metalu, obok Paradise Lost czy My Dying Bride. Muzyka nie była dla mnie ani skrajnie posępna i bezkompromisowa, ani wrażliwa i piękna. Była poprawna, akceptowalna, momentami bardziej nużąca niż ciekawa. Po kolejne płyty sięgałem raczej z nadzieją na niespodziankę, bo jak wiadomo nadzieja matką mądrych, którzy umieją daleko patrzeć. Jedne płyty (jak "Judgement") zatrzymywały mnie przy sobie na dłużej, innych prawie już w ogóle nie pamiętam. Z czasem Anathema złagodziła brzmienie, zbliżyła się mocno do alternatywnego rocka czy artrocka. Począwszy od "A Fine Day to Exit", przez "A Natural Disaster" aż do najnowszej, "We're Here Because We're Here" utrzymywali i rozwijali ten trend, ku mojej radości - jakoś bardziej się nich przekonałem, z uwagą słuchałem, częściowo polubiłem - ale bez szału. Nasłuchiwałem jednak z większą uwagą newsów na temat nowych płyt czy koncertów grupy.
Po nowy album sięgnąłem zgodnie z tradycją bardziej z ciekawości, niż z potrzeby - ale jak już napisałem, byłem pełen dobrych nadziei. Spełniły się niestety tylko częściowo. Po niesamowitym początku płyty ("Thin Air" z miejsca stał się jednym z moich ulubionych kawałków tej grupy - a jest ich niewiele) spodziewałem się wreszcie czegoś dla mnie. Zaskoczyło mnie dynamiczne brzmienie, rockowe szaleństwo, bardzo przystępny refren i energetyczny, niemal wiosenny feeling. "Summer Night Horizon" z kolei przypomina mi trochę twórczość Porcupine Tree. To dopiero dwa utwory, ale pomyślałem sobie że jak tak dalej pójdzie, to będzie baaardzo miła niespodzianka. Niestety, kolejne numery były coraz wolniejsze, łagodniejsze, bardziej balladowe i niestety mniej oryginalne. Najlepszym tego przykładem "Angels Walk Among Us", na którym wokalnie udziela się szatan z zespołu H.I.M. - może to dlatego miałem trudność aby dosłuchać tego utworu do końca. Na koniec płyty Anathema zostawiła dwie dość długie (jak na to CD) kompozycje. Mogą się podobać, mimo długości i dość smętnego tempa. Warto wspomnieć o cudownym i niezwykle pełnym brzmieniu, o które zadbał duet Steve Wilson i Jon Astley (The Who, Led Zeppelin). Ponadto niektóre aranżacje gitarowe są autorstwa Dave'a Stewarta (również związany z Porcupine Tree). To wszystko sprawia, że nowy krążek Anathemy, płynąc majestatycznie niczym rzeka, niesie z nurtem dużo naleciałości popularnych Porków. Nie jest to bynajmniej zarzut, bo historia pokazuje, że większość rzeczy, w których "pomagał" Wilson, obracała się w złoto. Tak też z pewnością będzie z tym dość interesującym produktem - dla fanów złoto, dla mnie tym razem "tylko" brąz. Ale i tak będę (z jeszcze większymi nadziejami!) czekał na następne dzieło Anathemy - tym razem o wiele spokojniejszy o efekt finalny.