Hmm… doprawdy nie wiem co napisać. Bo A Sort Of Homecoming Anathemy spełnia w zasadzie cechy wydawnictwa idealnego. Mnóstwo tu piękności, o których jeszcze przyjdzie czas napisać, jednak, czy aby grupa czasem nie przeholowała? Okej, do tego, że formacja dokonała przeogromnej stylistycznej wolty przeistaczając się z prekusora death doom metalu w lidera melancholijnego i atmosferycznego rocka, dawno zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Swoistym ukoronowaniem tegoż była wydana już prawie osiem lat temu akustyczna kompilacja Hindsight. Ten, wydawałoby się jednorazowy, skok w kierunku maksymalnie subtelnego i ascetycznego grania miał jednak kontynuację trzy lata później na krążku Falling Deeper, który… jak się okazuje, nie był skokiem ostatnim.
Bo A Sort Of Homecoming jest już kolejnym wejściem Anathemy do tej „akustycznej rzeki”. Czy potrzebnym – nie wiem? Zrozumiem jednak tych, którzy na hasło A Sort Of Homecoming odpowiedzą: Co? Anathema? Znów akustycznie?
Tyle kontrowersji. Bo całość tak naprawdę jest rzeczą zrobioną na wysokim poziomie pod każdym względem. Trochę najważniejszych faktów? Proszę bardzo. A Sort Of Homecoming zawiera ponad 100 – minutowy akustyczny koncert zarejestrowany w rodzinnym mieście Anathemy – Liverpoolu – w przepięknej anglikańskiej katedrze. Materiał prezentuje 15 kompozycji pochodzących głównie z trzech ostatnich studyjnych krążków grupy (Distant Satellites, Weather Systems, We're Here Because We're Here) ale też ze wspomnianego akustyka Hindsight, z którego zagrano subtelne wersje starszych jeszcze utworów.
Te akustyczne wersje pokazują, jak ogromny melodyjny, klimatyczny i nastrojowy potencjał tkwi w tych Anathemowych perełkach. I to pierwszy wielki plus tego wydawnictwa. Drugim jest samo wykonanie i dramaturgia występu. Muzycy bowiem, znając pewną statyczność i schematyczność takiej formy, dokonują wielu scenicznych roszad. Zaczynają od dwóch akustycznych gitar Daniela i Vincenta oraz śpiewającej Lee Douglas, by w kapitalnej wersji Anathemy przeistoczyć się w 6 – osobowy zespół z Vincentem Cavanagh na basie, Johnem Douglasem na perkusji i wyjątkowymi gośćmi - Anną Phoebe na skrzypcach i Davidem Weslingiem na wiolonczeli. A bywa też ekstremalnie ascetycznie, tylko z Vincentem i Danielem, jak w Take Shelter. W wielu piosenkach urzekają liryczne harmonie wokalne, może niezbyt dopieszczone i chwilami nierówne, ale mające ogrom emocji. No i są wreszcie cudne momenty, jak ten, w którym publiczność delikatnie kontynuuje zaśpiew po wyciszającym się Untouchable Part 2., albo rozświetlone w ciemnej katedrze niemalże wszystkie komórki w A Natural Disaster. Albo wreszcie… uroczo i kobieco wyglądająca Lee Douglas w czarnej sukience.
No i jest jeszcze sama realizacja, którą zajął się Lasse Hoile, robiący już wszak dla Anathemy poprzedni materiał wizyjny – Universal. Niby znamy już te jego charakterystyczne triki, ale ciągle robią one niezwykłe wrażenie. Hoile bowiem w znaczący sposób bohaterem filmu czyni… miejsce koncertu - ogromną sakralną budowlę, której monumentalne ściany skąpane są to w niebieskich, to w czerwonych, to wreszcie w zielonych barwach. A nie wolno zapominać o fantastycznych ujęciach zebranych, siedzących równiutko w katedralnych ławach. Zbliżenia ich twarzy w niektórych momentach potrafią uchwycić smutek, ale też i zachwyt. I choćby dla tych chwil polecam zdecydowanie płytkę DVD. Dodane do zestawu dwie płyty CD tych niezwykłości nie oddadzą.