Trochę musieliśmy poczekać na tę płytę. Wszak pierwsze informacje o stworzeniu własnego solowego projektu artysta ujawnił na początku października 2016 roku. A żeby tego było mało, pewne problemy natury technicznej spowodowały przesunięcie terminu oficjalnej premiery albumu z 18 czerwca na 16 lipca tego roku…
Mógłbym zacząć banalnie i niesprawiedliwie dla muzyka twierdząc, że oto Michał Łapaj pozazdrościł swoim kolegom z Riverside solowej kariery i sam ją rozpoczął. W moim jednak odczuciu to nieprawda. I nie tylko dlatego, że w swoim pierwszym wpisie sprzed pięciu laty napisał: pomysł na tę własną drogę rodził się w mojej głowie już od dawna. Potrzebowałem czasu, żeby do tego dojrzeć, ustalić kierunek i złożyć wszystko w jedną całość. Bo dla mnie ten debiutancki solowy album klawiszowca Riverside jest znakomitym ukoronowaniem jego ewolucji jako muzyka i artysty. Poczynając od „lekkoducha” (niech mi muzyk wybaczy, ale taki jego obraz wytworzyłem w sobie po zapoznaniu się z oficjalną biografią Riverside Sen w wysokiej rozdzielczości autorstwa Maurycego Nowakowskiego), któremu niespieszno było do odsłuchania muzyki formacji chcącej mu zaproponować angaż, po muzyka kształtującego swój styl, rozbudowującego sprzęt, poszukującego coraz to nowych brzmień, wreszcie zapraszanego do współpracy przez innych artystów i będącego ostatecznie już pewną inspiracją dla młodszych adeptów klawiszowej sztuki, przynajmniej w tym progresywnym wydaniu.
Zatem mamy zwieńczenie pewnego etapu i zarazem początek nowego artystycznego rozdziału. Zacznę może od zupełnego końca. Ogromnie się ucieszyłem, gdy Łapaj ogłosił, że na jego płycie pojawią się goście – znany choćby z Annalist, Inside Again czy Music Inspired by perkusista Artur Szolc i charyzmatyczni wokaliści, Bela Komoszyńska z Sorry Boys i Mick Moss z Antimatter. Wiedziałem już wtedy bowiem, że płyta nie będzie nudnym „klocem” z dominującą elektroniką wpisaną w jakieś wirtuozerskie i eksperymentalne formy, lecz raczej rockowym albumem naznaczonym ładnymi melodiami, emocjami i wspomnianymi osobowościami. I tak właśnie na Are You There jest! Bo choć owej elektroniki jest sporo, Łapaj nie epatuje swoją techniką, stawia w większości na dobrą, zapamiętywalną kompozycję, kreuje nastrój – głównie melancholijny, jakby nostalgiczny. Buduje atmosferyczność i przestrzeń. Czuć przede wszystkim jego miłość do ambientu. Takie są otwierające i zamykające album krótsze formy instrumentalne, Pieces i From Within. Podobnie rzecz się ma z dłuższymi kompozycjami – lekko space’owym i psychodelicznym Where Do We Run, nabierającym transu i motoryczności w drugiej części In Limbo, czy z Unspoken, zyskującym z czasem pięknej mocy, dostojności i żaru. Nie wiem dlaczego, ale ta ostatnia kompozycja przywołuje mi klimat Hackettowskiego In Memoriam. Większość tych instrumentali powinna przypaść do gustu miłośnikom muzyki Riverside z albumu Eye of the Soundscape.
A utwory wokalne? Cóż, głosy Mossa (to specyficzne drżenie) i Komoszyńskiej są tak wyraziste i charakterystyczne, że kompozycje przez nich śpiewane muszą gdzieś tam daleko kojarzyć się odpowiednio z Antimatter i Sorry Boys. Wszystkie mają w sobie niesamowitą melancholię i przeogromne emocje. Utwory z Mossem (Flying Blind, Shattered Memories), oprócz wypływającego z nich naturalnego smutku, mają jeszcze gorzkie i trochę przygnębiające w swoim wyrazie teksty dotyczące ludzkiego błądzenia i wzajemnego niezrozumienia. Z kolei Fleeting Skies z hipnotyzującą wręcz wokalizą Beli Komoszyńskiej jest istnym majstersztykiem i jednym z najważniejszych fragmentów płyty. Przejmujący debiut. Warto było czekać.