Anathema powraca do korzeni. Nowy album Anglików rozpoczyna utwór „Crestfallen” – pierwsza w życiu poważna kompozycja Daniela Cavanagha z 1992 roku, kiedy to „klątwa” wraz z Paradise Lost i My Dying Bride zaczęła tworzyć brytyjską scenę doom metalową. Ciężkie riffy, ciężki wokal, ciężkie życie wyrażone w tekstach. Próba rearanżacji tych kawałków na orkiestrowo-akustyczną modłę, mogła skończyć się wielkim fiaskiem. Z utworami niemalże wyjętymi z piekła zespół od razu chciał zapukać do bram niebios. Udało się, choć nie do końca. Falling deeper to sentymentalna podróż o niezwykłej wrażliwości, powodująca dreszcze i wiele wzruszeń, ale pozostawiająca słuchacza ledwie w połowie drogi do nieba.
Daleki jestem od wielkich zachwytów, choć płyta broni się jako całość. Przede wszystkim jako całość. Bowiem większość utworów to miniaturki, które zanim się rozkręcą już się kończą – i to może irytować. Ale nie wtedy, gdy słucha się tego albumu od deski do deski. Wtedy robi to wrażenie – klimat zaczyna nas otulać jak ciepła kołdra, a smyczkowe orkiestracje potrafią zachwycić. Smyczki prowadzone są na tym krążku doprawdy cudnie (brawa dla Dave’a Stewarta; współpracował już z Anathemą przy We’re here because we’re here) np. taka wiolonczela w „They Die” czy pełne patosu, rytmiczne, smyczkowe bicia w „Sunset of Age” – ciarki na plecach gwarantowane. Podobnie świetne są partie klawiszowe, fortepian w „Crestfallen”, „J'ai Fait Une Promesse”, „We The Gods” czy także w „Sunset of Age” jest znakomity – delikatny, stonowany, ale świetnie nadający tempo. Tylko to wszystko są smaczki nieco ukryte – jeśli będzie się tej płyty słuchać w hałasie, w aucie, w autobusie na słuchawkach, w domu zmywając naczynia, nie doceni się jej – to album przeznaczony do samotnej kontemplacji, gdy cicho i ciemno dookoła nas.
Vincent Cavanagh i Lee Douglas śpiewają na tej płycie jak natchnione boską wiarą anioły, wszystko jest zwiewne, niezwykle urokliwe, niebiańskie właśnie (nie zapominajmy też o gościnnym występie Anneke van Giersbergen!). Choć im wchodzimy głębiej w album, tym klimat tego wydawnictwa staje się mroczniejszy, a boskie światło pomału zanika. Nie tylko wzrusza, ale zaczyna też niepokoić. Pomysł reinterpretacji utworów z zamierzchłych czasów, ostrych jak brzytwa, ciężkich i czarnych jak smoła, na delikatne, ambientowe, wręcz neoklasyczne, smyczkowo-fortepianowe etiudy, jest bardzo trafiony. Pokazuje, że nawet w tamtych kompozycjach jest spora dawka pięknych melodii, które wyjęte z pierwotnego instrumentarium, mogą zachwycić w zupełnie nowy i inny sposób. Szkoda jednak, że dodano do tej płyty utwory, które i tak były w podobnym klimacie – „J'ai Fait Une Promesse”, „Alone”, „Everwake”. Oczywiście to piękne, wspaniałe melodie, ale akurat tutaj specjalnej zmiany nastroju i aranżu w stosunku do pierwowzoru nie ma. Brzmią oczywiście nieco inaczej, ba, brzmią cudownie, ale gdy okazuje się, że reszta utworów to mniej więcej trzyminutówki (poza końcowym „Sunset of Age”), to mamy prawo czuć się nieco rozgoryczeni. Po 38 minutach tej wspaniałej podróży, można czuć uzasadniony niedosyt – wyprawa jest po prostu za krótka. Pomysł tej płyty, jej wykonanie – za to należą się brawa. Jednak jeśli już wypuściło się z tego całą płytę, można to było zrobić lepiej, pełniej, dłużej.
Ale to co jest, przemawia do mnie jak najbardziej. Album kończy pełne przepychu, mahlerowskie niemalże, „Sunset of Age” – aranżacja rozkłada na łopatki, choć końcowe solo gitarowe może zdziwić niejednego słuchacza. I po raz kolejny, mamy doprawdy bardzo ładne opakowanie graficzne – delikatne, bez przesady, bardzo estetyczne. Aż chce się mieć je na półce.
Podsumowując, można rzec, że płyta jest naprawdę piękna, o ile poświęci się jej odpowiednią ilość czasu w odpowiednich warunkach (cisza!), ale pozostawia też ona bardzo duży niedosyt. Może to i dobrze? W końcu zespół już zapowiedział swój nowy album, który miałby ukazać się wiosną 2012 roku. Jednak więcej niż 7 gwiazdek dać nie można, po prostu za mało tego piękna od braci Cavanagh i rodzeństwa Douglas.