Pamiętam, że pierwszą rzeczą przed laty, jaka zafrapowała mnie w tej płycie była… okładka! Tak, ta mało kolorowa, by nie rzec monotematyczna, niezbyt ciekawa i nie rzucająca się w oczy okładka. A jednak – mały sklepik na ulicy Wronieckiej w Poznaniu, gdzie docierało się podotykać muzyki z wielkiego świata – był tym miejscem, gdzie właśnie ta okładka zwróciła moją uwagę. A że co lepsze płyty nagrywało się na ciułane ze studenckiej kasy „chromowe” kasety magnetofonowe, to przeglądając zasoby „przegrywalni” zleciłem nagranie płytki oznaczonej dziwnym znakiem runicznym.
Moja znajomość muzyki jazzowej na początku lat dziewięćdziesiątych była mizerna. Jakieś pojedyncze nagrania Davisa, coś tam Coltrane’a, oczywiście Pat Metheny – sami widzicie, że niewiele tego, a momentami nawet mało jazzowo. O Garbarku słyszałem. W jakiejś audycji w Trójce, nie pamiętam czyjego autorstwa podsłuchałem kilku nagrań i nawet mi się podobało.
I Took Up The Runes niesie w sobie nieprawdopodobny ładunek ekspresji. Dźwięki, jakie Garbarek wydobywa ze swojego saksofonu, na przemian to łagodzą, to sprawiają ból. To taka surowa północ Europy, zimna, ale z krystalicznie czystym powietrzem dzikich fiordów. W których buszują ptaki, świadkowie zmagań rybackich kutrów z falami wielkości domów.
Co jest zaletą tej plyty? Przede wszystkim niezapomniane melodie. Grunt to melodia – w końcu brzdąkanie na jakimś instrumencie też można nazwać muzyką, ale to melodia jest kwintesencją jej złożoności. Temat, wygenerowany w Gula Gula powtarza się później, w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób przez większość nagrań z tej płyty. Powiem szczerze, że pierwsza cześć Molde Canticle do teraz wywołuje u mnie wypieki na twarzy. Ocean szumi, fale uderzają o brzeg, a zespół gra temat główny płyty w taki sposób, że aż miękną kolana. Te 5 minut muzycznego Nieba spokojnie można polecić każdemu, nawet osobie, która z jazzem nie ma i nie miała nigdy nic wspólnego. To tak melodyjny i piękny fragment, iż mimowolnie można pomyśleć, że w również wśród jazzmanów zakiełkowała moda na schlebianie powszechnym gustom. W końcu ten powielany schemat brzmi jak kawałek prawie popowy i gdyby nie dziwna gra sekcji rytmicznej, nigdy by pod jazzowe strzechy nie trafił.
Kolejne części Molde Canticle to po prostu już klasyczne rozwinięcia tematu, tak pięknie podanego wcześniej. Jest moment i ochota na improwizację – proszę bardzo, jest improwizacja. Uporządkowana, a i owszem, w końcu to album studyjny, gdzie dźwięki dopieszczono i wygładzono. Ale ta odrobina szaleństwa też czai się w mroku, tuż za ostatnim oddechem saksofonisty. Powiem szczerze, że na opisywanie kolejnych części tej płyty brak mi słów. Bo jeśli kogoś nie zachwyci Molde Canticle Part III, ze wspaniałą linią basu na początek, z rytmicznymi, lekkimi jak piórko uderzeniami perkusji …, jeśli nie dopadnie was romantyczna i wzniosła partia fortepianu …, mało tego, jeżeli nie ściśnie was za serce sam Garbarek, tak ckliwie wygrywający ów zainnicjonany na początku płyty temat – to nie ma dla was ratunku!
Znakomity. Porywający. Poetycki album. Arcydzieło.