To się nazywa balans na cienkiej linie. Na dodatek płonącej. Takie sugestywne nazywanie rzeczy po imieniu. Bo łaska fanów na pstrym koniu jeździ i ani się człowieku spostrzeżesz, jak się okaże, że w którymś momencie nagle znikło całe zaufanie, jakie u nich miałeś. Tak po prostu. I żadne zaklinanie rzeczywistości nie pomoże. Trzeba było po prostu kiedyś nie uważać, że wszyscy wyglądają dla ciebie tak samo. Nie dawać do zrozumienia, że potrafi się kontrolować tłum. Że cały ten zgiełk jest ci na rękę i nigdy się nie skończy. Że niby będziemy z tobą aż do śmierci? Ha, no jasne, pytanie tylko czyjej?
With Us Until You’re Dead: tytuł najnowszego dzieła Archive sugeruje bowiem sporą pewność siebie. Wiemy co potrafimy, kontrolowanie tłumów weszło nam w krew, więc może faktycznie cały świat należy do nas? Hipnotycznymi dźwiękami zniewalamy coraz to nowe pokolenia, mamiąc je a to śpiewem na pograniczu histerii i krzyku (Wiped Out), a to znowu powtarzalnym (hm?) schematem utworów opartych na tych samych rytmicznych figurach (i wspomniany wyżej Wiped Out i następny Interlace). To z jednej strony oczywiście zaleta tego albumu. Zespół gra tak, jak nas do tego przyzwyczaił, stosuje znane z wcześniejszych albumów rozwiązania melodyczne i rytmiczne, ba, porzucił rymowanki Johna Rosco (cóż za ulga dla mnie!!!!) na rzecz ściślejszej współpracy Pollarda Berriera i Dave’a Pena, a co więcej – sprawił sobie drugą wokalistkę, dzięki czemu ciut zmieniła się barwa żeńskich kawałków. Słowem, rewolucjo-ewolucja. I dobrze.
Co charakterystyczne – With Us … podobnież jak kilka ostatnich produkcji tegoż zespołu nie rzuca na kolana przy pierwszym słuchaniu. Ani przy drugim, czy trzecim nawet. Musi się przegryźć, jak dobra cytrynówka. Dzięki temu z każdym późniejszym słuchaniem zaczynamy odnajdywać w nim coraz ciekawsze dźwięki, a utwory, na które nie zwróciliśmy wcześniej uwagi nagle nabierają nowych kolorów. Nie eksplodują nagle blaskiem spalanego magnezu, ale dojrzewają powoli, aż doceniamy je z każdą upływającą sekundą, jaką z nimi spędzimy.
With Us… pokazuje zatem (jak zwykle zresztą), że Panie i Panowie z Archive potrafią pisać i nagrywać ładne piosenki. Udanie stosują posiadane instrumentarium, osiągając za każdym właściwie razem wysoki poziom producencko – realizacyjny. Muzyka w większości mknie przed siebie niczym bolid formuły pierwszej, acz potrafi się również zakręcić w tanecznym walczyku (Silent), zupełnie zmieniając nasze postrzeganie muzyki tej popularnej w Polsce grupy. Co tu dużo gadać – chwilami to naprawdę świetna płyta. Jako choćby w Damage. Który w swojej zapętlonym, hipnotycznym pulsie przypomina jazdę szybkim autem przez nocne, puste ulice wielkiego miasta. Tylko ty, prędkość, migające neony i wiatr we włosach. To Archive jakiego dotąd nie znaliśmy. Zupełnie odmieniony, nieznany. Albo zaraz po nim – niespełna trzyminutowa perełka: Rise. Niby taka oczywista, a jednak zupełnie inaczej zagrana i zaśpiewana. Jakby to nie było Archive.
With Us Until You’re Dead? Poniekąd prawda. Szału nie ma, ale też mojego zaufania nie zawiedli. Nowych fanów też pewnie tym albumem nie zdobędą, ale starzy powinni być nim usatysfakcjonowani. Stąd – mocna, wyrazista siódemka.