Nie wiem, czy zdarzyło się wam odkładać pewne działania i czynności na później. Co masz robić dziś, zrób po jutrze – będziesz miał dwa dni wolnego to tylko jeden ze sloganów, którymi można opisać rzeczywistość, gdy nic nam się nie chce i człowiek najchętniej oddałby się całkowitemu lenistwu. Cuś takiego dopadło dziś wieczorem i mnie. Zamiast więc ślęczeć nad kolejnym pismem procesowym pogadałem sobie z bratem na tematy około muzyczne. A że ten lub tamten artysta / zespół niekoniecznie mnie zachwyca, doszedłem do wniosku, że starzeję się, bo właściwie prawie nic nowego mi się ostatnio nie podoba. I tak od słowa do słowa, wystukując na klawiaturze kolejne tytuły płyt i nazwy zespołów dotarliśmy do albumu, która tego lata rozrządził się na moim gramofonie. Co ciekawe i dziwne wydaje mi się obecnie to fakt, że zawsze nie miałem czasu dla tej amerykańskiej grupy. A to wydawało mi się, że jest przereklamowana, a to zbyt nawalona, a to za mocno lewicowa … słowem – zawsze było to coś, co przeszkadzało.
Jerry Garcia. Człowiek – Legenda. Nieżyjący już (od 1995 roku) muzyk i lider zespołu Grateful Dead, to chyba jednak postać w naszym kraju niekoniecznie znana. Wystarczy przejrzeć strony internetowe – ani Garcia, ani tym bardziej Grateful Dead nie mają w naszym cudnym kraju swojej fanowskiej strony. Pewnie będzie jeszcze okazja o zespole parę słów skreślić, teraz jednak czas na krótką charakterystykę Live / Dead.
Hm, nie będzie w tym żadnej przesady, gdy stwierdzę, że każde z nagrań to perła. Kompozycja rozpoczynająca album – ponad dwadzieścia trzy minuty muzyki, splątanej i rozpraszającej się swobodnie niczym dym ... z ogniska. Dark Star urzeka z jednej strony pomysłowym przenikaniem się poszczególnych tematów, a z drugiej tym zupełnym, niekontrolowanym feelingiem, z jakiego słynęły zespoły z czasów hippiesowskiej rewolucji. St. Stephen (nie nie, na pewno nie jest to utwór o frontmanie Porcupine Tree!) zaczyna się od delikatnego kwilenia gitary, by po chwili z pozornego chaosu wyłonił się rozpoznawalny riff, dość charakterystyczny dla zespołów grających southern rock (bo w sumie za takie nagranie można ten utwór uznać). Blisko stylistycznie będzie do tego nagrania i takim zespołom jak Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd, czy Grand Funk Railroad. A nawet Wishbone Ash. Żeby jednak nie wyszła ze Św. Stefana zwykła pioseneczka, to grupa, łamiąc w środku nagrania rytm i wprowadzając wolny, śpiewany prawie a capella fragment, a następnie dodając partie wokalne charakterystyczne dla … Jefferson Airplane zakręca wszystko jeszcze bardziej. Całość płynnie przechodzi w … Eleven. Tu już wyraźnie pachnie inspiracją (albo kopią – dziś trudno to jednoznacznie określić, kto kogo słuchał i w którym momencie) Allman Brothers Band. Trzeba przy tym wspomnieć, że genialny album koncertowy Allmanów – At Filmore East to dzieło o rok późniejsze od Live / Dead. Samo Eleven tak oczywiście i wyraźnie prezentuje ten sam styl, że aż momentami trudno odróżnić, kto właśnie gra.
A przecież oprócz autorskich kawałków na Live / Dead znalazły się również covery. I to jakie!! ?? Najważniejszym (i chyba najpiękniejszym utworem na tym albumie) jest pięknie, dostojnie i zamaszyście wykonany blues Revered Gery Davisa Death Don’t Have No Mercy. Ponad dziesięciominutowe arcydzieło, które powinien znać każdy fan dobrej muzyki.
Genialna płyta. Jeden z tych albumów live, które wstyd nie mieć.