Podróż dookoła Słońca.
Część dwunasta.
Dziewiąty album zespołu został nagrany po blisko osiemnastomiesięcznym milczeniu. Po nagraniu „Blues For Allah” drogi muzyków rozeszły się. Raptem tylko trzy koncerty w 1975 roku (ale za to jakie wspaniałe!) i zespół udał się na zasłużone wakacje. Jedynie Jerry Garcia nie próżnował i pojechał w trasę z własną kapelą Jerry Garcia Band. Wieści z obozu Grateful Dead nie były pomyślne, myślano o jeszcze dłuższym odpoczynku, a może nawet i…
Na szczęście niespokojne dusze artystów zbuntowały się. Wprawdzie dopiero w czerwcu 1976 roku zespół wyruszył w trasę po Stanach, ale od razu dał w danym miesiącu 18 koncertów. I tak już poszło. Dogrywanie się na trasach w 1976 roku ponownie sprowadziło na muzyków radość ze wspólnego grania i już na początku kolejnego roku muzycy weszli do studia nagraniowego aby nagrać kolejny album. Płyta powstawała w studiu Sound City w Van Nuys w Kalifornii a nagrywana była od lutego do maja 1977 roku. Producentem nagrań był Keith Olsen, a całość wydana przez Aristę, ukazała się w lipcu jeszcze tego samego roku.
Płyta zawiera sześć utworów z czego na drugiej stronie albumu zespół zamieścił tytułową kompozycję trwającą ponad szesnaście minut. „Terrapin Station Part 1” podzielona jest na siedem części z czego pierwsza „Lady with a Fan” jest melancholijnym wstępem do całości. Garcia i Hunter od zawsze lubili mistyczne formy i mając w sercu folkowe piosenki, starali się stworzyć suitę nawiązującą do tych pierwszych dni życia, do narodzin. Całość poprzez kolejne części prowadzi nas do stacji Terrapin, stacji pełnej zadowolenia i humoru na której dwa żółwie wygrywają skoczną melodię. Tak to wygląda na okładce płyty. Muzycznie mamy tutaj jeszcze jedną niespodziankę. Otóż suita „Terrapin Station Part 1” zawiera bardzo symfoniczne dźwięki zbliżone do muzycznych dokonań czołowych zespołów progresywnych takich jak chociażby Yes. Praktycznie zanika w tym materiale sfera jazzowo-bluesowa, ale wcale to nie razi a słucha się tej nowej muzyki Grateful Dead bardzo dobrze. Zresztą sami muzycy bardzo lubili grać tę suitę, wykonywana była na żywo 302 razy i to w pełnej postaci.
Pozostałe utwory . są jednymi z najlepszych jakie napisali i Bob Weir, i Phil Lesh i (rodzynek) Donna Godchaux. „Estimated Prophet” napisany prze Weira i Barlowa, ze zwrotkami utrzymanymi w lekkiej konwencji reggae, przechodzi w trakcie refrenu w niczym niekrępujący, uwolniony w przestrzeń meteor. Wyeksponowany do przodu bas Lesha świetnie integruje się z solówką Garcii. „Passenger” Phila Lesha to żywa piosenka od początku do końca. Cały utwór jest super, a refren sprawia, że świat wymyka się spod kontroli. „Sunrise” to naprawdę bardzo dobra, subtelna piosenka, wspaniale pasująca klimatem do nagrań Grateful Dead. Wielki utwór Donny Godchaux napisany i zaśpiewany przez nią samą. Na płycie znajduje się grany już na koncertach w latach 60-tych cover „Dancing In The Street”. Tutaj grupa nadała temu numerowi charakter disco, ale to jest disco Grateful Dead i ja to lubię. Jeszcze jest tradycyjna pieśń „Samson and Delilah” z Weirem na wokalu i świetną pracą Garcii na gitarze.
„Terrapin Station” ukazuje nam grupę w nowej odsłonie brzmieniowej. Na poprzednim krążku panowała jazzująca psychodelia, teraz grupa zwróciła się w stronę bardziej wysublimowanych dźwięków, połączonych z szaleństwami kwasowych odjazdów w stronę progresywnego rocka.
Co będzie dalej?