Podróż dookoła Słońca.
Cześć dziesiąta.
Oto raport z jednego z największych koncertów w hiperprzestrzeni kosmicznej, który odbył się w 2974 roku na planecie Mars. Jest to jeden z najlepszych koncertów jakie widziałem i nawet trochę poskakałem pomimo, że siedzenia na Marsie są bardzo wygodne. Co ja tam robię w 2974 roku ? Otóż dzięki time lord i zamieszaniu w moim przyszłym życiu udało mi się wylądować na dachu jednej z chałup marsjańskich a następnie dotrzeć na międzygalaktyczny koncert, który odbył się na cześć Ziemi. Było warto. Obok naszego przedstawiciela w koncercie wzięła udział cała plejada galaktycznych gwiazd, która wystąpiła jako Zigorous Three All Stars Band oraz The Giant Bardon and The Amazing Nose Flute. Oprócz muzyki wrażenie na scenie robili muzycy – nieziemcy, o różnych kształtach, rozmiarach, kolorach. Miło było zobaczyć Quadrohabitów, Quargsów, Belobatów i Archersów występujących jako jeden zespół i oddających część naszej planecie. Ale największą gwiazdą koncertu był zaproszony specjalnie na tę okazję przedstawiciel Ziemi.
Grateful Dead.
Oczywiście jako wierny fan Wdzięcznych Nieboszczyków nie mogło zabraknąć i mojej skromnej osoby w tym wielkim przedsięwzięciu. Grupa wykonała parę swoich sztandarowych kawałków. Niesamowitym przeżyciem było wysłuchanie „Dark Star” na tle prawdziwej ciemnej gwiazdy czy „China Cat Sunflower”, który bardzo podobał się skaczącym obok mnie Belobratom (pochodzącym z planety na której występują same kwiaty).
Ale główną częścią koncertu było zagranie materiału z płyty „From the Mars Hotel”. Dziesiąty krążek w dyskografii Grateful Dead ukazał się w czerwcu 1974 roku a materiał zawarty na płycie należy do najbardziej relaksujących nagranych do tej pory przez zespół. Przyjemne melodie, dobrze zagrane, lekko urozmaicone, ukazują muzyków w świetnej formie, może za wyjątkiem Boba Weira, tutaj najwięcej słychać jego gry na gitarze, a za to najmniej jest jego wokalu. „U.S.Blues”, „Loose Lucy”, „Money Money” skoczne, rhythm & bluesowe numery osadzone są bardzo w amerykańskiej tradycji. Godchaux gra w tych utworach na fortepianie boogie-woogie co wywołuje nastrój radości, a solówki Jerry’ego Garcii są krótkie, luzackie i pełne humoru. Na „From the Mars Hotel” swoją mocną pozycję w zespole zasygnalizował Phil Lesh. Nie dość, że napisał dwie cudowne piosenki, to jeszcze je zaśpiewał . A że głos ma ciekawy udowodnił już w „Box Of Rain” na „American Beauty”.
„Unbroken Chain” utwór dla którego z pewnością warto kupić ten krążek. Niezwykle interesujący z ciekawą linią basu i bardzo niepokojącym wokalem, robi duże wrażenie. Drugi numer napisany przez Lesha „Pride Of Cucamonga” , utrzymany w konwencji country rockowej jest pełen werwy i wzbogacony ładną, klarowną grą Garcii.
Aż dziwne, że utwór ten nigdy nie był wykonywany na żywo podczas występów na Ziemi. Niewątpliwie w pamięć zapadnie nam mój faworyt na tym albumie. A jest nim numer „Scarlet Begonias” Garcii i Huntera, który jest już klasykiem wśród utworów Grateful Dead. Klasykiem zagranym z wielkim poczuciem rytmu, z wokalem Jerry’ego, do którego nas już przyzwyczaił, oraz świetną linią gitary solowej. Na koncertach utwór ten wykonywany był wraz z „Fire In the Mountain” i trwał ponad dwadzieścia minut.
„From the Mars Hotel” – dziesiąty album w historii zespołu pełen jest ładnych melodii i przyjemnie słucha się go mając w ręku napełnioną po brzegi szklankę burbona.