Niestety, wstyd to przyznać, ale nie jest prawdą, że zachwyciłem się tym albumem Pata Metheny i Lyle Maysa – że tak powiem – od pierwszego słyszenia. Przeciwnie: jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, płyta ta nie zrobiła na mnie praktycznie żadnego wrażenia. No, może poza September Fifteenth, ale to akurat żadna nowina: najbardziej melodyjny, liryczny, poetycki i po prostu piękny utwór na albumie musiał jakoś się na moich oczekiwaniach zapisać.
Wytłumaczyłbym się młodym wiekiem, ale to głupie tłumaczenie. Zresztą, tłumaczą się winni, a ja wyznanie grzechów mam za sobą, więc nie ma co strzępić języka. Całe szczęście, że do albumu wróciłem po jakimś czasie. Gdzieś tak w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy „mój Marillion stał się marillionem”, rozmemłanym czymś grającym muzykę w znaczniej części nie nadającą się do słuchania. A że od muzyki – jak to już kiedyś napisałem – jestem uzależniony, toć przyszedł wtedy czas na płyty, do których nie dorosło się za młodu. Jak ta właśnie omawiana Wichita.
To był – nomen omen – wrzesień. Właściwie taki jak nasz obecny, wyjątkowo zimny maj. Paskudnie za oknem, deszcze siekły po szybach tramwajów, ludzie zagonieni: już po urlopach, na których przyszło im łapać wytchnienie w tym budowaniu kapitalizmu z ludzką twarzą, dzieci zmartwione, bo rok szkolny, a studenci jeszcze nie ogarnięci z zaległymi, przedłużającymi się sesjami. Słowem – nędza, zimno i generalnie mało przyjemnie. Ten wrzesień pojawił się w moim odtwarzaczu kilkoma albumami, które właściwie czekały na swoje odkrycie. Przyniosłem wtedy z wypożyczalni CD (taaa, było coś takiego!!) między innymi As Falls Wichita… W sumie, by posłuchać zapamiętanej gitary akustycznej Pata (tej z September Fifteenth). Zapuściłem i … o rany, ależ mnie walnęła wtedy ta muzyka.
Nagle okazało się, iż zaczynający płytę utwór tytułowy jest dowodem, że suity progresywne nie muszą być nudne, schematyczne i drażniące uszy powielanymi schematami. Tu gitara grająca swoje solo jest melodyjna, ale całe szczęście, że daleka od wzorca, do którego przywykliśmy przed laty. Klawisze Maysa potrafią stworzyć cudne tło, choć … nie ma w nich ani krztyny tego „clajw-nolanowego” sosu, jaki jest w stanie zepsuć najlepszą nawet kompozycję. Sekcja rytmiczna to w ogóle jakiś kosmos jest. Gra sobie bowiem coś, o czym marzą, a czego nigdy nie doświadczą nasi piłkarze: „gra swoje” i brzmi to po prostu jak poezja. Muzyczne elizjum. Ziemia obiecana. Ilekroć słucham tej płyty zawsze łapię się na tym, że po prostu nie zauważam, iż … właśnie minęło jej pierwsze dwadzieścia minut! I te finałowe, monumentalne organy! Wow!
Czterominutowy Ozark to zmiana nastroju. Swoiste przebudzenie. Szaleńcza partia fortepianu, wspomagana latynoskimi rytmami i uzupełniana własnym zdaniem na gitarze Metheny’ego sugeruje słuchaczowi, że wszystko w tej muzyce jest możliwe. Że jazz to wcale nie jazz. Wszystko wolno, budując kompozycję jakby to miała być piosenka, w której ktoś zapomniał, że tekst, zwrotki, solówka i cały ten blichtr komercyjny to rzecz absolutnie konieczna. Ozark gardzi takimi oczekiwaniami. Czujesz przez skórę, że to zadymiona, pólnocnoamerykańska speluna, żywcem przeniesiona do brazylijskiego bogatego klubu w Rio, gdzie sami zblazowani Francuzi mizdrzą się do kelnerek szlifując tę swoją wymowę f—i—n d—e s—i—e—c—l—e . Brzmiący jak folkowa symfonia It’s For You tylko wspomaga to przekonanie. Ani stąd daleko do rockowych klimatów, którym wcale nieobce są dąsy popularnej muzyki, ani też specjalnie nie zaszkodzi, gdy nagle Nana Vasconelos zaśpiewa, a właściwie zanuci sobie typową dla siebie wokalizę w Estupenda Graca. Że … słychać w tym Amazing Grace? No słychać. Cudnie po prostu. Szkoda, że tylko ciut ponad dwie minuty. Ale za to jakie!
I … oczywiście nie zapomniałem. Najważniejsze nagranie. September Fifteenth. Genialna. Cudowna kompozycja. Ten liryczny, pełen ciepła utwór kojarzy mi się ze słowami, które nieodparcie mam ochotę tu przywołać. Słuchając go, wręcz czuję unoszące się gdzieś obok tchnienie duszy Billa Evansa, któremu zadedykowano kompozycję i mam wrażenie, że wystarczy tylko zamknąć oczy, by uwierzyć, że…
„… pomknęliśmy dalej. Newton w stanie Iowa, gdzie w roku 1947 wyszedłem sobie o świcie na spacer. Po południu minęliśmy znów stare, senne Davenport i niskie wody Missisipi w trocinowym łożysku; dalej Rock Island, kilka minut ruchu, czerwieniejące słońce, nagłe widoki uroczych małych dopływów, szemrzących pośród magicznych drzew i zieleni Illinois środka Ameryki. Zapachniało znów cudownym Wschodem; zdobyliśmy wielki suchy Zachód i zostawiliśmy go za sobą…
… Kiedy więc słońce chyli się nad Ameryką, a ja siedzę na starym, zniszczonym nadbrzeżu rzeki, patrzę na ogromne, ogromne niebo nad New Jersey i czuję cały ten surowy kraj toczący się jednym wielkim nieprawdopodobnym masywem aż na Zachodnie Wybrzeże, widzę całą tę pędzącą drogę, wszystkich ludzi śniących w jego bezmiarze, i w Iowa, to wiem, że … nikt, ale to nikt nie wie, co kogo czeka, pominąwszy opuszczone łachmany starości…”
Zapytał mnie niedawno kolega z redakcji, jak mogłem nie dać maksymalnej oceny dla Still Life (talking). Ano, mogłem – bo arcydzieło dla mnie to właśnie Wichita. Aż mi wstyd, że dotychczas w naszym serwisie nikt nie skreślił tych kilku pochwalnych zdań na rzecz tegoż albumu.