Beatlesów znałem i uwielbiałem “od zawsze” – może trochę krócej niż Marka Grechutę. Pierwszy plakat , który sobie powiesiłem na ścianie to byli The Beatles. Przez długi czas był to mój ulubiony zespół. Od jakiegoś czasu nie jest, ale tylko dlatego, że już nie mam swojego jednego ulubionego wykonawcy. Ale gdybym miał wymienić pięciu artystów, których sobie najbardziej cenię, to Bitle na pewno pośród nich się znajdą.
Wywód za co kochamy Beatlesów nadawałby się na pracę doktorską, a ich muzyka przez ponad czterdzieści lat pozostaje niewyczerpanym źródłem inspiracji dla całych batalionów artystów. Kto ich utworów nie przerabiał? Nawet nasz Collage porwał się na to i udało im się to nadspodziewanie dobrze. Chyba tylko Dylana brano na warsztat częściej. A w przeciwieństwie do Dylana, którego utwory wystarczy porządnie zaśpiewać i zagrać, i już są lepsze niż wersje oryginalne, w przypadku The Beatles zdarza się to niezwykle rzadko – Joe Cocker i “With A Little Help...”, Spooky Tooth – “I’m A Walrus”, Aerosmith – “Come Together” i może Siouxie & The Banshees – “Dear Pruedence”. Czego tak trudno skowerować Bitli? Bo Lennon z McCartneyem tworzyli piosenki idealne – całkowicie skończone, o idealnych proporcjach. Grzebać przy nich, to jak poprawiać konstrukcję koła. Tak się rozpisałem o tych coverach, chociaż tekst zupełnie nie o tym. Jednak to też obrazuje jacy ważni są do tej pory The Beatles.
Moja przygoda ze słynnym kwartetem zaczęła się standardowo – od tych wszystkich “Yestedayów”, “She Loves You” i tym podobnych blockbusterów z wczesnego okresu działalności. “Fool on The Hill” poznałem dzięki Teatrowi Sensacji tzw. Kobrze - pod czołówką i napisami końcowymi sztuki “Jak błyskawica” użyto tego utworu. Z czasem poznawałem późniejsze dokonania. Głównie dzięki Trójce, gdzie była to codzienna jazda obowiązkowa.
“Revolver” w całości poznałem stosunkowo późno. Nie wiem, czy nie jako ostatnią płytę The Beatles w ogóle. Oczywiście trudno nie znać “Eleanor Rigby” czy “Yellow Submarine”, jednak zwykle bywa tak, że zna się co prawda prawie całą płytę z pojedynczych piosenek, dopiero jednak posłuchanie całości jednym ciurkiem, znacznie zmienia jej postrzeganie. Na tyle mi się zmieniło, że to “Revolver” stał się moją ulubioną płytą Bitli. Nie powiem, że jest to najlepszy album kwartetu z Liverpoolu, bo każda następna była od niej lepsza (oprócz “Let It Be”). Ale zostało mi tak z tym “Revolverem” i już się pewnie nie zmieni.
Płyta krótka, bo raptem 35 minut, za to 14 utworów. Bardzo różnych. Od zwykłych rockowych piosenek, po epokowe muzyczne eksperymenty. Jedno jest pewne – psychodelia wita i zaprasza. Beatlesi na poważnie zabrali się za klecenie dźwięków lekko napędzanych magicznym zielem (które znali już od jakiegoś czasu dzięki Bobowi D.) a i innymi środkami zmieniającymi świadomość też. Jeszcze w “Taxman” dopada nas brutalna rzeczywistość. Bitle poświęcili ten utwór poborcy podatkowemu – odnieśli sukces, zarobili hektar kapusty i poczuli co to jest “społecznie sprawiedliwy” podatek progresywny. “Eleanor Rigby” to jedno z arcydzieł The Beatles – prosta, przejmująca piosenka o starości i samotności. Bez rockowej aranżacji, tylko sekcja smyczków. “I’m Only Sleeping” - oj, jak ja uwielbiam tą piosenkę! Pewnie zresztą jak każdy, kto spać kocha, a musi wstawać bladym świtem. Jeśli ktoś śpiewa - “Please don’t wake me/ No, don’t shake me/ Leave me here I am/ I’m only sleeping” (to ze słuchu, może być niedokładnie) – to jest pokrewną duszą, cierpiącą podobne katusze z powodu wczesnego wstawania. ”Tomorrow Never Knows” to kolejny wkład Ringo Starra w dekonstrukcję gramatyki angielskiej i wkład całego zespołu w rozwój techniki nagraniowej – wiecznie aktualne, absolutnie genialne. "Here, There and Everywhere" – ciepłe, leniwe; "Love You To" – echa fascynacji Harrisona Dalekim Wschodem, z sitarem w roli głównej. “Yellow Submarine” śpiewana przez Ringa (czyli jak zwykle tak sobie) większą sławę zdobyła sobie jako piosenka tytułowa najsławniejszego filmu Bitli, w którym oni praktycznie nie występują. To chyba wszystkie te najważniejsze. Te dla mnie najważniejsze. Ale jeśli o jakimś zapomniałem, to przepraszam. Bo inni mogą sobie znaleźć tam innych ulubieńców. A są też tacy, którzy uważają “Revolvera” za płytę niezbyt udaną. (Tu następuje wyraz twarzy wyrażający absolutne zdziwienie). Prędzej “Rubber Soul” może zasługiwać na takie “wyróżnienie”, bo tam faktycznie momentami jest różnie. Ale “Revolver” to moim zdaniem arcydzieło. Chyba pierwsze w dorobku tego kwartetu. Potem jeszcze tego naprodukowali.