Trzecia płyta The Beatles, nagrana i wydana w ciągu półtora roku od debiutu Please Please Me to jednocześnie ścieżka dźwiękowa do ich pierwszego filmu. Jednak w tym miejscu rozważania na temat sztuki filmowej rozsądnie sobie odpuścimy (może przyjdzie na to czas po zakończeniu podstawowego cyklu), pozwalając, by broniła się tylko muzyka.
Zatem A Hard Day’s Night to wreszcie pierwsza płyta The Beatles, na której zamieszczono wyłącznie utwory napisane przez spółkę Lennon / McCartney. Ba, to na dodatek album, na którym prym wiedzie … John Lennon. I choć dziś wiadomo, że Macca był kopalnią hitów i produkował je taśmowo niczym strzelający seriami karabin maszynowy, to pełny autorski debiut kompozytorski Beatlesów zdominowany został właśnie przez Johna. Co zresztą doskonale słychać – zadziorność w tej muzyce, takie wręcz momentami lekko pobrudzone brzmienie mógł sprokurować w gładkim dotąd rysopisie grzecznych chłopców z Liverpoolu tylko John Lennon. A pozostała trójka bezwzględnie się mu podporządkowała.
Zaczyna się od jednego z najbardziej rozpoznawalnych akordów w muzyce popularnej. Nie tylko rockowej, ale muzyce w ogóle. Sam utwór, tytułowe nagranie albumu, nazwany tak od jednego z powiedzonek Ringo Starra pozostaje w pamięci już za pierwszym wysłuchaniem. Nie tylko za sprawą owego akordu (który, jak po latach dowiedziono nie jest jedynie wynikiem uderzenia w struny dwunastostrunowego Rickenbackera Harrisona, ale również wmiksowanymi we wszystko dźwiękami fortepianu obsługiwanego przez George’a Martina). Zapada w pamięć właśnie ze względu na owe połączenie gitar i gry George’a Martina na wspomnianym instrumencie, na dodatek specjalnie zmiksowanej z resztą muzyki w innym tempie. Uzyskane dzięki temu brzmienie jest ostre, krzykliwe, rock’n’rollowe a Lennon z McCartneyem świetnie wykonują partie wokalne. To ich wspólne śpiewanie to zresztą znak firmowy A Hard Day’s Night – wystarczy posłuchać kolejnego na płycie nagrania, które wcale nie zwalnia tempa. I Should Have Known Better, zaczynający się od partii harmonijki ustnej brzmi oczywiście beatlesowsko, choć … tak na dobrą sprawę jak dla mnie to całość pobrzmiewa gdzieś daleko echem konwencji dylanowskiej, w jaką John popadł od czasu wysłuchania płyty Freewheelin’ Bob Dylan. Nic dziwnego, w końcu Lennon zawsze chciał w swoich tekstach poruszać ważne tematy (i często to robił) więc taka zaangażowana muzyka jaką wówczas nagrywał Bob Dylan zdecydowanie musiała na nim zrobić wrażenie. Stąd – powinienem wiedzieć lepiej…
If I Fell, utwór Johna, przez niego nawiasem mówiąc ślicznie zaśpiewany zapada w pamięć swoją liryką i znakomitą współpracą głosową Beatlesów: wykonujący większość teksu wspólnie Lennon i McCartney brzmią tu po prostu wybornie. Tak, że dziewczynom miękną kolana a faceci, cóż, z lekką zazdrością zaczynają spoglądać w kierunku sceny. Wieść też niesie, że Tell Me Why napisane zostało podobno na kolanie przez Lennona w pięć minut, gdy okazało się, że do ścieżki dźwiękowej filmu (wiem, miało nie być o filmie) brakuje akurat takiego kawałka. Przyjemny, rock’n’rollowy kawałek, wart odnotowania również z tego powodu, że Beatlesi w chórkach pod koniec utworu śpiewają… jak Bee Gees (tak wiem, międzynarodowa kariera braci Gibb miała dopiero nadejść, ale dziś taki sposób śpiewania kojarzymy właśnie z nimi, nawet, jeśli inspiracja szła w przeciwną stronę).
McCartney – mimo mniejszego niż przywykliśmy wkładu w muzykę zespołu na tym albumie, sprawił się wyjątkowo dobrze. Napisał singlowy przebój, który jak zwykle zawojował świat (Can’t buy my love) z ważnym tekstem (jak wiemy, chłopaki zaczęli się właśnie dorabiać i tytuł tego nagrania jest zupełnie na miejscu). A oprócz tego – dwa utwory poświęcone „kobietom” Paula (no dobra, jednej dziewczynie). Jane Asher, bo to dla niej Paul napisał najpierw …And I Love Her. Chyba jeden z najbardziej uroczych i cukierkowatych kawałków jakie udało mu się stworzyć. Faktem jest również, że wyszła mu zarazem zgrabna piosenka, udanie zinstrumentalizowana i zaśpiewana. Trzecie z nagrań (a drugie poświęcone ówczesnej dziewczynie) to Things We Said Today. Lennon kiedyś stwierdził, że właśnie ten utwór Paula z albumu A Hard Day’s Night ceni najbardziej. I rzeczywiście – jest w tym nagraniu jakaś tęsknota, swego rodzaju trwoga i zastanowienie: jakby gdzieś w tle pojawiało się widmo rozstania spowodowane … sławą, blichtrem, całą to otoczką, jaka wówczas stanowiła przestrzeń, w której żyli Beatlesi. Piękny utwór.
No i na koniec recenzji moje ulubione nagranie z albumu. A jest nim,… cóż, plagiat. Co prawda John Lennon przyznał kiedyś sam, że po prostu – mając na głowie różne terminy - wykorzysta jeden z wcześniej ogranych kawałków i napisze go na nowo, ale fakt jest faktem. Plagiat, albo ściślej autoplagiat. Any Time At All – bo o nim mowa – to po prostu ciut przerobione It Won’t Be Long – otwierające album With The Beatles. Lubię ten utwór, to taki Lennon, jakiego chciałbym słuchać zawsze. A że … ukradł sobie pomysł? Oj tam, oj tam, nie bądźmy drobiazgowi.
Można by tak jeszcze pisać. Że Harrison wykonuje jeden kawałek, a Ringo Starr żadnego. Że tych utworów na płytę to John napisał 10, a McCartney jedynie 3. Że większość wykonuje właśnie Lennon, a jak już Paul się pojawia na wokalu, to rzadko czyni to samodzielnie. Że I’ll Be Back miało być pierwotnie walczykiem, a potem po 15 kolejnych podejściach zarejestrowano wersję, jaką znamy do dziś. I tak bez końca. Ale nie chcę was zanudzać – proponuję sięgnąć i posłuchać, jak wyglądać powinien kolejny album zespołu, który chce wyznaczać kierunki w rozwoju muzyki. Niespełna półtora roku, trzeci album, znowuż ciut ponad trzydzieści minut, trzynaście (a nie 14) nagrań. Bardzo dobra płyta, ot co.