Nastawiłeś płytę. Siadłeś w fotelu (jeszcze nie cofmortably numb, ale prawie). Wodzisz palcem po brzegu kieliszka z białym winem. Białym, bo sam nie wiesz, czy warto będzie pić całą butelkę w samotności, czy też po prostu jak to zwykle bywa odstawisz ją ku takim samym minutom dnia następnego. Przyciemniłeś światła, a cichy szelest domowych sprzętów i skradający się gdzieś na krawędzi zauważalności kot praktycznie nie mają znaczenia. Liczy się tylko muzyka, a ta, cóż, z lekceważeniem podchodzi do tego pietyzmu, z jakim przystępujesz do codziennej celebracji wieczoru.
Czy można inaczej? Oto przed nami dzieło, którego tytuł wymusza podobne postępowanie. Some Day My Blues Will Cover The Earth. Kilkanaście lat temu, gdy wtenczas najnowsze „dziecko” Warrena Defevera w końcu trafiło w moje ręce miałem akurat to szczęście, że przedzierałem się przez gąszcz bluesowych i rhythm and bluesowych konotacji, w jakie wpadłem zmęczony kolejnymi nijakimi propozycjami muzyki zwanej w naszym kraju z niewiadomych względów „progresywną”. Jakoś tak naturalnie nagle pojawiły się wśród często granych płyt różne prześliczne diamenciki z wytwórni Motown i Chess Records (ech, te piękne czasy, gdy winyle kupowało się na paczki za cenę dzisiejszego pojedynczego krążka!!) i … His Name Is Alive ze swoim wyraźnym skrętem w stronę R’n’B, soulu i funku objawił się niczym oaza na horyzoncie spalonej słońcem pustyni. Pikanterii dodawał fakt, że ten album to w sumie dzieło dwóch osób: wspomnianego Warrena Defevera (który spokojnie wszak może o sobie rzec „His Name Is Alive to ja!) oraz wokalistki Lovetty Pippen. Owszem, ktoś tam jeszcze zagrał (i to całkiem nieźle), ale za to jak wygląda Smutek… odpowiada tylko i wyłącznie wymieniona wyżej dwójka.
Tradycyjnie, jak to zwykle z albumami His Name Is Alive bywa jest to płyta wymagająca stałego skupienia. Dlaczego? Ano bo każdą próbę podzielenia uwagi pomiędzy nią, a czynności domowe zbeszta niewspółmiernie. Nie jest i nie będzie muzyką tła; takie podejście do sztuki wymaga kary i to bolesnej, natychmiastowej i zdecydowanej. Melodie, jak przystało na smutek, co któregoś dnia pokryje Ziemię raczej w tonacjach molowych niż radosnych sytuują się gdzieś pomiędzy zadymionym klubem czasów prohibicji, a pustym parkietem dyskoteki z okresu gorączki sobotniej nocy (a właściwie to już niedzielnego poranka) Johna i Olivii. Elegancja przejawiająca się w subtelnym wykorzystaniu zdobyczy muzyki klubowej, soulowych inklinacji wokalistki i brzmień oszczędnych momentami do bólu, a zarazem niezwykle sugestywnych – oto siła tego albumu.
W gruncie rzeczy nie ma potrzeby analizowania poszczególnych utworów. Specjalnie nie różnią się one między sobą, bo dominujący nad wszystkim głos wokalistki krąży niczym ćma wokół oszczędnego akompaniamentu. A to wybiera sobie do towarzystwa akordy zmęczonego fortepianu, a to uzupełni tu i tam delikatną i zwiewną partią akustycznej gitary. Jako się rzekło wcześniej – to muzyka wymagająca uwagi, bo w każdym nagraniu czai się jakiś nowy smaczek. Niespełnione marzenie, niezapomniany sen. Tyle w tej muzyce możemy odnaleźć, ile tylko zechcemy. Jak choćby w One year. Beztroskim tchnieniem delikatności i powabu. Łagodnie przechodzącym przy pomocy skrzypcowo – fortepianowego Interlude w cudowny i porywająco surowy Karins Blues. To tym razem, a innym? A innym oczaruje nas całkiem coś innego. Może akurat tytułowy utwór, będący wypadkową triphopowych rytmów i … poczynań This Mortail Coil. I tak bez końca…
No cóż, wypada na koniec zapytać, czy… smakowało wino? A, nie zauważyłeś, kiedy się wypiło? Tak to bywa, nic dziwnego. Wszak… someday my blues will cover the earth…