„Królowa Amidala jest młoda i naiwna” – mówi w pierwszej części Star Wars wicekról Gunrey i stwierdzenie to niesamowicie pasuje do albumu Surrealistic Pillow grupy Jefferson Airplane. Oto bowiem przed nami album flower – power w czystej, idealistycznej postaci.
Znakomity to album. Pełen takiej wewnętrznej harmonii, dążenia ku lepszemu światu. Protest-songi, utwory obracające się wokół polityki, używek i wszystkiego tego, czym żył młodzieżowy świat latem 1967 roku. Somebody To Love – klasyk gatunku już w tej chwili, jak królowa Amidala młodym i naiwnym głosem zapytuje, czy nie wolałbym znaleźć kogoś, kto będzie mnie kochał, zamiast szukać czarnych myśli.
She Has Funny Cars – już sam tytuł zwiastuje, czego możemy oczekiwać po zespole. Wszyscy (nawet The Beatles) jeździli wówczas pomalowanymi w kwiaty samochodami (inna sprawa, że auta Wielkiej Czwórki to były kwieciste Rolls Royce'y). Zaczyna się riffem gitarowym, wspartym charakterystycznym dla Airplane pochodem basu, a to wszystko oparte jest o perkusyjne jazzowanie Spencera Drydena (który dołączył do grupy tuż przed nagraniem płyty). Dodatkowo Grace Slick idealnie – w zupełnie innym wymiarze – wyśpiewuje swoją partię wokalną, więc całość robi wrażenie niesamowitej psychodelii.
I tak przez właściwie wszystkie nagrania. Zawsze melodyjnie, zawsze odlotowo, z pewnym wyczuciem specyficznych trawiastych oparów. Utwory są krótkie, zbudowane w charakterystyczny, rozpoznawalny dla słuchacza sposób, tak, aby każdy, kto nastawi płytę w odtwarzaczu wiedział, z jaką muzyką ma do czynienia. Czy to będzie mega – przebój Somebody To Love (ileż to już wersji tego nagrania słyszeliśmy od tamtego czasu), czy też niezwykle popularny, trafiający na ścieżki dźwiękowe różnych filmów o Wietnamie White Rabbit. W każdym z tych nagrań przewija się wątek owej spontanicznej, nieograniczonej wiary w wolność, miłość i pokój dla świata po wieczne czasy.
Rock psychodeliczny, bo takową łatkę przyczepiono zespołowi, trzeba powiedzieć, iż nazwa ta pasuje do Surrealistic Pillow. Mimo tego, że nagrania są krótkie (większość z nich to piosenki w sumie), to jednak dzieje się w nich tak wiele, że gdy wsłuchamy się w poszczególne utwory, znaleźć tam można smaczków na kilka albumów. I w sumie nic dziwnego. Dodatkowo ciekawostką jest to, że w powstaniu albumu maczał palce Jerry Garcia, lider Grateful Dead. Pamiętam, że wyczytałem gdzieś informację, iż Marty Balin zapowiadając na koncertach utwór Comin’ Back to Me (swoją drogą to zupełnie odjechane nagranie) twierdził, że Garcia nie tylko udzielał „wsparcia” członkom zespołu podczas nagrywania płyty (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi J ), to jeszcze odpowiada za solo gitarowe w tym właśnie nagraniu (choć słowo „solo” to raczej żart językowy, niż prawda). Ale … opowieść o Grateful Dead to już zupełnie inna bajka. Pamiętać jednak należy, że Grateful Dead swój debiutancki album wydał miesiąc po Surrealistic Pillow.
Cóż, każdy, kto chciałby posłuchać płyt, które wpłynęły na rozwój muzyki rockowej powinien poznać Surrealistic Pillow. Bezwględnie. Polecam - jak dla mnie - arcydzieło.