Królowa Amidala była młoda, naiwna, a do tego zaćpana w trzy dupy(*). Potem trochę wydoroślała, nabrała doświadczenia, a przede wszystkim przetrzeźwiała. Może nie całkiem, ale w stopniu umożliwiającym w miarę normalne funkcjonowanie. Nie przepadam za “Surrealistic Pillow”. Moim zdaniem są na niej dwa bardzo dobre utwory – “White Rabbit” i “Somebody to Love” (najlepszy w ogóle utwór JA), reszta to wypełniacze. Ale nie mam zamiaru polemizować z Krisem na temat tego albumu. Raczej jego recenzja zainspirowała mnie do tego, żeby coś więcej napisać o tym bardzo ważnym rockowym bandzie. Jak wspomniałem, “Surrealistic Pillow” nie jest moim faworytem. Bardziej podoba mi się debiutanckie “Jefferson Airplane Takes Off”. Kolejna po Poduszce – “After Bathing at Baxters’” sugeruje dość bliski kontakt członków zespołu ze specyfikami, przy których bimber z karbidu Jakuba Wędrowycza to niewinny napitek dla kobiet, dzieci i starców (“Po prochach ciężko się grało, bo struny robiły się takie grube” – Marty Balin). Też tej płyty nie lubię. Właśnie z tego powodu. A raczej z powodu bałaganu panującego na niej, najpewniej spowodowanego prochami. “Crown of Creation” sygnalizuje, że zespół już nieco na oczy przejrzał i zaczyna większą wagę przykładać do muzyki, a nie do odlecianych eksperymentów. Wydany w 1969 roku “Volunteers” to początek serii trzech bardzo udanych albumów , które ukazują Jefferson Airplane jako zespół w pełni dojrzały i ukształtowany stylistycznie. Okrzepli, wypracowali swój własny styl, będący mieszaniną wszystkiego co się wtedy działo w muzyce rockowej w Stanach Zjednoczonych – rock, folk, country, psychodelia – w różnych proporcjach. I nie zapominajmy, że oni byli jednymi z tych, którzy na tą muzykę mieli niebagatelny wpływ. Wspomniane “Volunteers” to bardzo doba płyta i bardzo ją lubię, ale następny “Bark” to podoba mi się jeszcze bardziej. W tym czasie grupa przechodziła dosyć znaczące zmiany personalne. Odszedł jeden z założycieli, Marty Balin, a przyszedł skrzypek “Papa” John Creach, “wynaleziony” przez perkusistę Joeya Covingtona w jakimś barze. Ciekawostką jest fakt, że był on starszy od reszty zespołu lekko po około trzydzieści lat i zaczynał swoją karierę muzyczną, w czasach, kiedy reszta Jeffersonów na baczność pod szafę wchodziła. Jednak mimo tak dużej różnicy wieku wpasował się do zespołu i jego skrzypce zaczęły odgrywać ważną rolę. Na “Bark” gra tylko w kilku utworach. Ale wystarczy, żeby była to moja ulubiona płyta Aeroplanu Jeffersonów. Bo ja bardzo lubię skrzypce w muzyce rockowej. W “Wild Turkey” Jormy Kaukonena mamy taki wzorcowy przykład “współpracy” gitary i skrzypiec, ich dialog to prawdziwa ozdoba tego utworu i całej płyty.
Jak wspomniałem, obszar zainteresowań muzycznych JA był bardzo szeroki, czego mamy wyraz i na “Bark” – o żadnej monotonii mowy być nie może. Bardzo podobają mi się "When the Earth Moves Again" i "War Movie" – oba autorstwa Paula Kantnera – rockowe utwory, w charakterystycznym dla JA stylu. W tym pierwszym “Papa” Creach przedstawia się słuchaczom z jak najlepszej strony. Wspomniany “Wild Turkey” to pewne novum, bo wcześniej takich rzeczy raczej nie grali, czytaj: pod takim wpływem bluesa nie bywali. I za to chwała “Papie” Creachowi. Grace Slick skomponowała i zaśpiewała "Law Man". Za to zupełnie mi się nie podoba "Never Argue with a German If You're Tired or European Song" też autorstwa tej pani. Grace Slick śpiewa tam jakimś strasznie zmasakrowanym niemieckim i chyba to najbardziej mnie odrzuca. Na szczęście jest to jedyny, powiedzmy, kontrowersyjny utwór na całej płycie. A trzeba by było też wspomnieć o znakomitym, nastrojowym “Pretty As You Feel”, gdzie znowu skrzypce “Papy” rządzą. Albo o kolejnym rockerze “Feel so Good”. Jest też i miejsce na akustyczno-folkowo-countrowe klimaty, zadbał o to Kaukonnen w "Third Week in the Chelsea". “Thunk” Covingtonovi można wybaczyć , bo chyba całkiem na trzeźwo tego nie robił. Muzyka na “Bark” jest nieco inna niż choćby na “Volunteers” – ostrzejsza, bardziej rockowa, więcej tu bluesa, głównie dzięki Papie Creachowi – a jego popisy z Kaukonenem w “Wild Turkey” to najwspanialszy moment na całej płycie. Urozmaicony muzycznie album, nudzić się nie ma kiedy. I chce się więcej. A w razie “więcej” – osobiście polecam “Volunteers” i “Long John Silver”.
Aha. Lub PS. Teksty. No cóż. Jednym z moich ulubionych utworów JA jest “Son of Jesus”, ale tekstu staram się nie rozumieć. Bardzo często straszne bzdury wyśpiewują, skażone do tego ówczesną radykalną ideologią. Lepiej nie wnikać, bo może się zrobić niedobrze. Sama Grace Slick też w tym czasie nie grzeszyła nadmiarem intelektu, jeżeli chciała podtruć dragami prezydenta Nixona. A miała takie możliwości, bo córka prezydenta chodziła z nią do szkoły i zaprosiła ją do Białego Domu. Na szczęście do niczego nie doszło, bo by Grace do tej pory z pierdla nie wyszła.
I jeszcze jedno “aha” (lub PS) Po kilkunastu latach przerwy… Przerwy? Może lepiej tak – po kilkunastu latach nienagrywania/niewystepowania jako Jefferson Airplane, w 1989 roku pojawił się kolejny album zespołu, zatytułowany niezbyt wyszukanie “Jefferson Airplane”. Może nie dorównywał forma płytom z “właściwego” okresu działalności, ale miał w sobie trochę tej magii, co tamte płyty, a której na płytach Jefferson Starship i Starship już raczej nie było. I znalazła się na nim jedna z najpiękniejszych ballad zespołu “Common Market Madrigal”
“We will travel these ancient lands
And our minds will learn to fly
We will hear all the music of man
Learn to love before we die
In your arms, in your eyes
I can see the Paris lights
And the warm Italian nights
Seems like summertime just flies”
(*) – o co chodzi z tą królową Amidalą – zajrzyjcie do recenzji “Surrealistic Pillow” Krissa