Milli Vanilli? To pewno znowu jakieś śmichy – chichy tradycyjnie na Prima Aprilis, a tym razem za dyżurnego jajcarza robi Kapała. Żadne śmichy- chichy, sprawa poważna jak dziewiąty miesiąc.
Pierwszego kwietnia, zwanego też z angielska April’s Fool, robi się z ludzi wariata, robi w bambuko, wciska ciemnotę, nawija makaron na uszy i tym podobne. W ogóle robi się to cały rok, ale pierwszego kwietnia „legalnie”, bardziej głupio i bezczelnie. Chociaż nie wiem, czy wmawianie z pełną powagą, że większy zysk będzie z pieniędzy, których nie będzie, a nie z tych ulokowanych w papierach wartościowych, nie jest łgarstwem bardziej bezczelnym, niż kariera Milli Vanilli.
Bo całe to Milli Vanilli było jednym z największych przekrętów w historii muzyki rozrywkowej. Pół świata się na to nabrało, dlatego pierwszy kwietnia jest bardzo dobrym terminem, żeby o tej historii napisać. Wszystko zaczęło się od tęgo, że pewnego dnia, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Frank Farian zobaczył gdzieś w Niemczech na koncercie Terenca Trenta D’Arby. Spodobał mu się image artysty , miał nawet ochotę nawiązać z nim współpracę, ale mu się ten gdzieś zapodział, a jak powrotem wypłynął, to był już tym sławnym D’Arbym i już pomocy Fariana nie potrzebował. Nie zniechęcony tym Farian wynalazł aż dwóch przystojniaków z dreadami, nazwał ich Milli Vanilli i zaczął montować z tego interes. Który jak zwykle miał spore szanse na powodzenie, bo Farian był w Niemczech bardzo dobrze znany jako specjalista od muzyki łatwej, lekkiej i przyjemnej, on stworzył i wypromował Boney M i Eruption. Rob Pilatus i Fab Morvan, bo to oni zostali Milli Vanilli, dobrze tańczyli, ładnie wyglądali na zdjęciach, ale mieli jedną podstawowa wadę – nie śpiewali, to znaczy nie bardzo im to wychodziło. No ale Farian miał już doświadczenie w takich sprawach, w Boney M „śpiewał” Bobby Farrell, bo od czego jest studio. Zresztą do studia to pewnie zaglądali tylko na sesje zdjęciowe, bo śpiewali za nich inni. Ruszyła machina promocyjna – teledyski, sesje zdjęciowe i tym podobne eventy. Płyta odniosła duży sukces, szybko przygotowano jej wersję amerykańska, która za oceanem odniosła jeszcze większy sukces – pierwsze miejsce na liście Billboardu i sześć milionów sprzedanych egzemplarzy! Takiego sukcesu Frank się chyba nie spodziewał. A potem jeszcze Grammy dla najlepszych debiutantów. I wszystko byłoby cacy, gdyby chłopaki nie umyślili sobie pojechać w trasę koncertową po USA. Farian mówi, że im to odradzał – chłopaki, w co się pchacie, przecież wy nie umiecie śpiewać. A oni na to, że to drobne miki, po sprawę playbackiem załatwią. Może i mówi prawdę. Sam doskonale wiedział co to jest – studyjny projekt z dwoma tancerzami robiącymi za „twarze” tej imprezy. Puścić ich samodzielnie – duża szansa, że sprawa się rypnie i to okrutnie. Faktycznie, rypła się i to okrutnie. Tu się taśma zacięła, tam chłopaki nie trafili „wokalem” równo z podkładem. Wyszło szydło z worka, zrobił się nieziemska chryja, Grammy musieli oddać, oczywiście dalsza karierę Milli Vanilli w takim składzie szlag trafił. Ci co naprawdę grali na „All Or Nothing” próbowali zrobić karierę jako True Milli Vanilli, ale bez sukcesu, skończyło się na jednej płycie. Morvan i Pilatus próbowali kontynuować wspólnie działalność jako Rob & Fab, ale też zupełnie bez efektu, potem pod koniec lat dziewięćdziesiątych Farian jeszcze raz spróbował reanimować projekt z Pilatusem i Morvanem na wokalu, ale Pilatus miał już wtedy koszmarne problemy z narkotykami, alkoholem i miejscowym wymiarem sprawiedliwości (kilka miesięcy spędzonych w więzieniu za napad). Nie pomogła kuracja odwykowa, za którą zapłacił Farian, nie pomógł wyjazd do Europy. Krótko przed rozpoczęciem trasy koncertowej promującej nowy album „Back and Attack” Rob Pilatus został znaleziony martwy w swoim pokoju hotelowym. Przyczyną śmierci było zatrucie alkoholem i narkotykami. Morvanowi poszło lepiej – cały czas pracuje w Los Angeles jako radiowy DJ, okazjonalnie występuje, nawet na początku tego wieku nagrał dobrze przyjętą swoją pierwszą płytę solową. I takie to były dzieje grupy, który w gruncie rzeczy nigdy tak naprawdę nie istniała, a była dziełem zdolnego producenta.
A sama muzyka z płyty „All Or Nothing”. Tutaj o żadnym oszustwie nie ma mowy. To bardzo profesjonalnie zrealizowany popowy album. Dobrzy muzycy, dobry producent, dobre studio. Piosenki banalne, ale przebojowe, łatwo wpadające do ucha, idealny pop dla radia, na imprezy, w ogóle dla niezbyt wymagającego słuchacza (czyli nastolatek). Nigdy tej płyty nie lubiłem, ale muszę uczciwie przyznać, że była to rzecz na dużo wyższym poziomie, niż standardowa euro-disco-popowa tandeta z tamtych lat.