Ćwiara minęła!
Majowy weekend za pasem, co prawda w tym roku wyjątkowo krótki, bo raptem trzydniowy, ale jest! Zresztą kto ma trzy dni wolnego, ten ma trzy, a kto ma dziesięć to ma dziesięć. W każdym razie letni sezon nad Soliną zaczyna się od jutra.
Z tej okazji znalazłem coś z lżejszego repertuaru i co jest też z 1985 roku – tak, żeby sobie zbytnio głowy nie obciążać, wędząc się razem z jakimiś podeszwami w charakterze grilla, lub grillującego. W sumie jeżeli wiatr odpowiednio wieje – to to samo.
Rick Sprinfield to Australijczyk, ale prawie całe swoje zawodowe życie spędził w USA. Debiutował jeszcze w Australii pod koniec lat sześćdziesiątych, nawet ze swoim zespołem dawał koncerty dla żołnierzy walczących w Wietnamie. Na początku lat siedemdziesiątych wyjechał za ocean, próbując jakoś zaczepić się w amerykańskim show-biznesie. Przez prawie dziesięć lat szło mu raczej marnie, albo bardzo marnie, ale w pewnym momencie udało mu się dostać rolę w tasiemcu „General Hospital” i nagrać przebojową płytę „Working Class Dog”. Potem było jeszcze kilka dobrze przyjętych albumów i dwie nagrody Grammy, w 1982 i 1983 roku. Jego sława do Polski dotarła dosyć późno, w momencie kiedy w Ameryce jego kariera powoli hamowała (głównie z powodów rodzinnych). „Tao” było pierwszym krążkiem, który jakoś bardziej został w Polsce zauważony. Ba, zauważony – wywołał nawet spore zainteresowanie. Sporo teledysków pojawiło się w telewizji (w jakimś codziennym programie wakacyjnym), a na ścianach w pokojach moich koleżanek zawisły plakaty z podobizną przystojnego bruneta.
Springfield absolutnie nie należał do żadnej muzycznej awangardy. To co proponował to był zwykły amerykański pop-rock, typowy dla tamtych czasów – dużo elektroniki, dużo klawiszy, mocno wyeksponowana sekcja rytmiczna grająca trochę funky, „do przodu”. Podobnie wtedy grało na przykład The Fixx, albo Mr. Mister. Przygotowano to wszystko zgodnie z kanonami tego typu twórczości – dziesięć melodyjnych, łatwo wpadających w ucho piosenek, dwie ballady, kilka potencjalnych i dwa faktyczne przeboje. Bardzo sympatyczny to zbiorek i wcale nie banalny, chociaż ułożony ewidentnie „pod” krytyków muzycznych. Ponoć amerykańscy żurnaliści muzyczni mają/mieli w zwyczaju przesłuchiwać tylko pierwsze trzy utwory z danego krążka – jeśli nie „zaskoczyło” - płyta szła do kosza. Springfield chyba się zabezpieczył przed takim traktowaniem, bo pierwsze trzy utwory to są raczej te najlepsze z całego „Tao” – motoryczny „Dance This World Away”, ciekawie „flirtujacy” z karaibskimi rytmami „Celebrate Youth” i przebojowa ballada „State of The Heart”. Co nie znaczy, że tylko te są dobre. Po prostu te najszybciej wpadają w ucho. Akurat od „State of The Heart” wolę „The Power of Love (The Tao of Love)”, a od „Celebrate South” – “Stranger in The House”. Skocznie, rytmicznie, melodyjnie, przebojowo, z paroma chwilami na oddech - tak przez ponad czterdzieści minut. Fajne, bezpretensjonalne słuchadło. Jednak chociaż muzycznie to jest konfekcja (tyle, że z naprawdę bardzo dobrego butiku), ale na szczególne wyróżnienie zasługuje produkcja – brzmienie sekcji rytmicznej to mistrzostwo świata – każdy strzał basu słyszy się, czuje, a nawet widzi, samej perkusji też poświęcono wiele uwagi – elektroniczna i akustyczna, i zmiany tempa, i nietypowe rytmy, do tego wcale nie takie plastikowe syntezatory, nawet jak na dzisiejsze czasy wcale nowoczesne i ostra, rockowa gitara Tima Pierce’a, zupełnie nie dająca się zdominować przez wszechobecną elektronikę. To nie jest co prawda angielska szkoła produkcji z tamtego okresu – czyli przestrzeń, pogłos, bogactwo aranżacyjne i jeszcze więcej przestrzeni, tu mamy wszystko bardziej „upakowane”, za to dużo bardziej dynamiczne. Sprinfield i Dresher jako producenci odwalili kawał naprawdę znakomitej roboty, zaskakująco odpornej na działanie czasu. Do tej pory brzmi to znakomicie, a momentami – rewelacyjnie. Jak zwykle w takim momencie powiem, że już się tak płyt nie produkuje, bo już nikt tak nie umie. I żeby nie było żadnych wątpliwości – ta płyta nie była remastrowana, a ja ją słucham zripowanej z mojego, własnego, oryginalnego winyla.
Polecam nie tylko jako „soundtrack” do grilla.